RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dalej mamy sześćset sześćdziesiąt, trzydzieści jeden.- Zobaczył, jak Amerykanin wciska klawisze.Zaczęło mrugać zielone światełko.Prawa ręka Rosemonta dotknęła dźwigni.- Niech pan zaczeka! - Ross starł własny pot z podbródka, czując pod palcami twardą szczecinę.- Nie mogli chyba zaminować drzwiczek?Rosemont popatrzył na niego, a potem na sejf.- To możliwe.Tak, to całkiem możliwe.- Więc wysadźmy po prostu sejf, nie otwierając drzwiczek.- Muszę.muszę to sprawdzić.Muszę sprawdzić, czy w środku jest główna książka szyfrów Mekki.Ona i dekoder mają priorytet.- Rosemont ponownie spojrzał na migoczące światełko.- Niech pan przejdzie do drugiego pomieszczenia, zaczeka tam razem z Guengiem i zawoła, kiedy będziecie goto­wi.Nie musicie się narażać.Ross chwilę się wahał, a potem skinął głową i podniósł dwie paczki z materiałami wybuchowymi i detonatorami.- Gdzie jest pokój łączności?- Za następnymi drzwiami.- Czy generator jest bardzo ważny?- Nie.Tylko to pomieszczenie, dekoder i cztery komputery w pierwszej sali, chociaż moim zdaniem najlepiej byłoby wysa­dzić w cholerę całe piętro.Rosemont zerknął na odchodzącego Rossa, a potem odwrócił się i spojrzał ponownie na dźwignię.W piersi czuł dziwny ucisk.Ten skurwysyn Meszgi! Oddałby za niego głowę.- Gotowi? - zawołał niecierpliwie.- Niech pan zaczeka!Żołądek podszedł Rosemontowi do gardła.Ross bezszelestnie wrócił.W ręku trzymał długą cienką nylonową linę wspinacz­kową, którą szybko obwiązał dźwignię.- Niech pan przekręci dźwignię, kiedy powiem, ale nie otwiera drzwiczek.Zrobimy to stamtąd.- Ross pobiegł w stro­nę korytarza, który prowadził do drugiej sali.- Szybciej!Rosemont wziął głęboki oddech, żeby uspokoić walące serce, przekręcił dźwignię na pozycję “Otwarte” i popędził w ślad za Rossem.Szkot dał mu znak, by przykucnął przy ścianie.- Wysłałem Guenga, żeby ostrzegł Tenzinga.Gotów?- Jasne.Ross napiął linę, a potem ostro pociągnął.Bez skutku.Kiedy pociągnął mocniej, lina ustąpiła o jedną stopę i ani cala więcej.Nic się nie stało.Cisza.Obaj mężczyźni byli zlani potem.- Doskonale - oświadczył z ulgą Ross i wstał.- Lepiej dmuchać na.Wybuch zagłuszył jego słowa.Potężna chmura kurzu i ka­wałki metalu wpadły przez korytarz do ich sali, przewracając stoły i krzesła i zapierając im dech w piersiach.Wszystkie ekrany radarów wybuchły, światło zgasło, a jeden z czerwonych telefo­nów przeleciał przez całe pomieszczenie i rozbił się o metalową obudowę komputera.Po pewnym czasie kurz opadł; obaj mężczyźni mieli wrażenie, że wyplują z siebie zaraz płuca.Pierwszy doszedł do siebie Rosemont.Wciąż miał przy pasie latarkę.Sięgnął po nią.- Sahibie? - zawołał zaniepokojony Tenzing, wbiegając do jaskini z zapaloną latarką.Tuż za nim szedł Gueng.- Nic.nic mi nie jest - wykrztusił Ross, wciąż zanosząc się paskudnym kaszlem.Tenzing odnalazł go leżącego na ru­mowisku.Po twarzy ciekła mu strużka krwi, ale rana była powierzchowna: skaleczył go kawałek szkła.- Bogom niech będą dzięki - mruknął Tenzing, pomagając mu wstać.Ross z trudem się wyprostował.- Chryste Wszechmogący.Mrugając oczyma, przyjrzał się pobojowisku, a potem pokuś­tykał za Rosemontem do pokoju szyfrów.Sejf wyparował wraz z dekoderem, książkami szyfrów i telefonami.W skale ziała wielka dziura.Sprzęt elektroniczny zmienił się w masę poskręca­nego metalu i kabli.Tu i ówdzie tliły się niewielkie płomyki.- Jezu.- Rosemont nie był wstanie wykrztusić nic więcej.Jego głos przypominał rzężenie.Uciekaj, nim zostaniesz tu żywcem pogrzebany, przeleciało mu przez głowę.- Jezu Chrys­te! - powtórzył, a potem powlókł się do ściany, gdzie chwyciły go gwałtowne torsje.- Powinniśmy chyba.- Ross zorientował się, że ma trudności z mówieniem.Dzwoniło mu w uszach, głowę rozrywał potworny ból.Czując przypływ adrenaliny, próbował opano­wać chęć ucieczki.- Skończyłeś, Tenzing?- Jeszcze dwie minuty, sahibie - odparł Gurkha, po czym oddalił się w pośpiechu.- A ty, Gueng?- Tak samo, sahibie.Dwie minuty.Ross powlókł się do drugiej ściany i także zwymiotował.Trochę mu ulżyło.Znalazł manierkę, pociągnął długi łyk, otarł usta rękawem kurtki, a potem podszedł do opierającego się o ścianę Rosemonta.- Proszę - powiedział, podając mu manierkę.- Dobrze się pan czuje?- Oczywiście.- Rosemontowi w dalszym ciągu było niedo­brze, ale powoli odzyskiwał jasność umysłu.W ustach czuł żółć i splunął nią w rumowisko.Tańczące wśród złomu płomyki rzucały zwariowane cienie na ściany jaskini.Pociągnął ostrożnie z manierki.- Nie ma nic lepszego niż łyk szkockiej - stwierdził po chwili.Wypił jeszcze trochę i oddał manierkę.- Lepiej się stąd zmywajmy.Przeszukał latarką złom, odnalazł powykrzywiane szczątki dekodera, przeniósł je do sąsiedniej jaskini i umieścił przy ładunku założonym obok czterech narożnych komputerów.- Nie rozumiem tylko - stwierdził znużonym tonem - dlaczego nie wybuchły nasze ładunki i nie wylecieliśmy razem z całą tą cholerną stacją w powietrze.- Zanim wróciłem do pana z liną, kazałem Guengowi usunąć na wszelki wypadek wszystkie materiały wybuchowe i detonatory.- Zawsze pan o wszystkim myśli?Ross uśmiechnął się słabo.- To wchodzi w zakres usług.Teraz do pokoju łączności?Zaminowali go szybko.Rosemont spojrzał na zegarek.- Osiem minut do wybuchu.Darujemy sobie generatory.- Dobrze.Prowadź, Tenzing.Wspięli się po schodach ewakuacyjnych.Żelazny właz za­skrzypiał, kiedy go otwierali.W jaskini prowadzenie objął Ross.Ostrożnie wystawił głowę na zewnątrz i rozejrzał się dookoła.Księżyc wciąż wisiał wysoko na niebie.W odległości trzystu, czterystu jardów pokonywała powoli ostatnie wzniesienie pro­wadząca konwój ciężarówka.- Którędy, Vien? - zapytał i Rosemontowi zrobiło się cieplej na sercu.- Na górę - odparł, starając się tego nie okazywać.- Jeśli żołnierze ruszą za nami, kierujemy się w stronę Tabrizu.Jeśli nie będzie pościgu, zataczamy krąg i wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy.Pierwszy szedł Tenzing.Umiał się wspinać jak kozica, ale wybierał najłatwiejszą drogę wiedząc, że Ross i Rosemont nie są w najlepszej formie.Zbocze było strome, lecz niezbyt zaśnieżo­ne.Przeszli zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy ziemia zatrzęsła się pod ich stopami.Odgłos pierwszej eksplozji był prawie całkowicie stłumiony.Zaraz po niej nastąpiły kolejne wstrząsy.Został jeszcze jeden, pomyślał Rosemont, wystawiając z ra­dością twarz na chłodne rześkie powietrze.Ostatni wybuch - w pokoju łączności, gdzie zgromadzili wszystkie pozostałe materiały wybuchowe - był znacznie potężniejszy i naprawdę wstrząsnął ziemią.Niżej po prawej stronie od zbocza oderwał się kawał skały.Z powstałego krateru zaczęły się wydobywać gęste kłęby dymu.- Chryste - mruknął Ross.- To chyba przewód wentylacyjny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl