RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zwrócony twarzą do ognia, od­czuwał w półśnie obecność siedzącego nie opodal George'a, jego ruchy, gdy sięgał tą czy inną gałązką głębiej w żarzące się żółto i czerwono węgle.Nie zdawał sobie jednak sprawy ze złowrogiej zmiany, jaka następowała w przyjacielu, który stopniowo pogrążał się w dziw­nych marzeniach na jawie.Odpływał w widmowych obrazach na­kładających się na migotanie płomieni.Nie mógł też wiedzieć o hipnotycznym, wampirycznym podszepcie, który przymilnie wślizgiwał się w świadomość i podświadomość Vulpego.Jednak, kiedy jedna z gałęzi przepaliła się i upadła z hałasem w sam środek ognia, Laverne przebudził się zupełnie.Usiadł.w samą porę, by ujrzeć ciemny cień odchodzący w jeszcze wię­kszą ciemność poprzez wyrwę w starym murze.Cień poruszał się z niepowstrzymanym, sztywnym uporem jak lunatyk, po­wodując zawirowania w pełzającym mlecznym puchu.Laverne wiedział, że ten cień mógł należeć jedynie do George'a, jako że jego śpiwór leżał pusty nie opodal pochyłego głazu w łunie og­niska.Amerykanin szybko otrzeźwiał.Rozpiął śpiwór, poszukał bu­tów i wciągnął je.Ściągnął ciasno sznurówki i zawiązał niezborne węzły.Ciągle otrząsając się z półsnu, śpieszył się jednak.Było coś w sposobie, w jaki Vulpe się poruszał.Nie ukradkiem, ale jednak po cichu.Właściwie przez cały dzień był jakiś taki: spał przez całą podróż, a nawet kiedy nie spał, nie całkiem był z nimi.A sposób, w jaki wspiął się na tą górę, sugerował, jakby robił to w każdy piątek rano przed śniadaniem.Laverne podszedł do Gogosu i Armstronga, chcąc ich obu­dzić.ale zawahał się.To wymagałoby czasu, a George mógłby w każdej chwili spaść wprost do gardzieli albo roztrzaskać głowę o jedno ze sklepionych przejść w rzędach walących się murów.Znał własną siłę i wiedział, że będzie w stanie sam ponieść Geor­ge'a, gdyby do tego przyszło.Postanowił zająć się tym wszystkim sam.Pomyślał, że nie wolno budzić przyjaciela, jeśli rzeczywiście jest lunatykiem.Ostrożnie postępując przez zalegającą na kilkanaście centyme­trów przygruntową mgłę, Laverne podążył trasą Vulpego, prze­szedł tą samą wyrwą w murze i odwiedził ruiny.Zapalił podręcz­ną latarkę i skierował strumień światła przed siebie.Teren podno­sił się nieco, a sztaple zwalonych kamieni wystawały z pościeli mgielnej jak wyspy na jakimś dziwnym, białym morzu.George Vulpe zatrzymał się na chwilę i obejrzał.Jego oczy przypominały ogromne latarnie, gdy odbiły elektryczne światło Laverne'a.Jego oczy.i oczy czegoś jeszcze.Ukazały się tylko przez moment, a później zniknęły niczym wyłączone żarówki.Pa­ra ślepi, nisko przy ziemi, trójkątnych i zdziczałych.Randy chaotycznie szperał strumieniem światła to w tę, to w tamtą stronę, by wreszcie, przyklęknąwszy, zatoczyć pełne koło.Nic nie zobaczył, jeżeli nie liczyć zniszczonych murów, stosów kamieni, pustych, sklepionych przejść i bram oraz atramentowych ciemności dookoła.Z tyłu ujrzał tylko przyjazną łunę obozowego ogniska podobną latami morskiej w mroku nocy.Pomyślał, że mieli rację, nie rozpoczynając zwiedzania tego miejsca o zmierzchu.Okazało się zbyt rozległe i zbyt niebezpie­czne.Obawiał się, że zrobił błąd, nie budząc pozostałych.Wilk? Lub może po prostu jego rozgorączkowana wyobraźnia.Może lis, to bardziej prawdopodobne.W podziemiach tych ruin musi być mnóstwo miejsca na legowisko dla zwierząt.Gogosu wspominał, że miejscowi nie strzelają ani nie zastawiają sideł na lisy.Laverne wyjął scyzoryk z długim ostrzem.Otworzył go i zwa­żył w dłoni.“Świetny do otwierania listów, odbierania jabłek czy strugania drzewa.Ale lepsze to niż nic.Chryste, dlaczego nie obu­dziłem pozostałych?” - pomyślał.- George - wyszeptał głośno Laverne, postępując naprzód -George, na rany Chrystusa! Gdzie jesteś, do diabła?Doszedł do rogu zwalonej ściany, za którą zniknął Vulpe.Dalej rozciągał się duży, osrebrzony światłem księżycowym obszar, który mógł stanowić kiedyś zamkową sień.W drugim jego końcu, za gruzowiskiem odpadłego ze ścian kamienia i łupkowych da­chówek, widać było od pasa w górę ludzką sylwetkę.Randy roz­poznał George'a.Postać ruszyła do przodu i w dół, sztywnym kro­kiem robota, tak, że wystawała tylko głowa i ramiona.Jeszcze krok - i głowa przypominała krągły kamień na szczycie stosu gru­zów.Jeszcze jeden i Vulpe zniknął z zasięgu wzroku.“Dziura w ziemi czy na wpół zasypana studnia schodów? Gdzie ten idiota chce iść? Skąd wie, jak iść?” - zastanawiał się Laverne.- George - znowu zawołał, tym razem trochę głośnej, i ruszył za przyjacielem.Za gruzowiskiem znajdował się niewielki obszar kilku staran­nie oczyszczonych płyt kamiennych, spomiędzy których wyziera­ła niemo czarna dziura, prowadząca wprost do trzewi tego miej­sca.Z jednego końca tego otworu wystawała lekko pochylona podłużna płyta, która, widać, została przed chwilą podniesiona za żelazne kółko na jej osi.Laverne skierował światło latarki do we­wnątrz, zobaczył schody prowadzące w dół.Na fali zatęchłego powietrza przypłynęła splątana mieszanina zapachu spalenizny, piżma i innych, trudniej rozpoznawalnych woni.Na chwilę mig­nęło żółte światełko, które zresztą natychmiast zniknęło w niezna­nych głębiach.Brzuchaty młody Amerykanin zawahał się przez chwilę, ale siła tajemnicy była tak wielka, że nie mógł się jej oprzeć.- George.- Jeszcze raz powtórzył zachrypłym szeptem, wci­skając się w otwór.Stracił poczucie czasu, kierunku, jakąkolwiek orientację.Co gorsza, włącznik latarki wyraźnie się poluzował, skutkiem czego strumień światła co i rusz przygasał.Laverne musiał energicznie potrząsać latarką.Wąskie kamienne schody prowadziły w dół, spiralnie owijając się wokół solidnego rdzenia.Z przodu tej spirali panowała tylko ciemność i brzmiało głębokie echo.Randy nie chciał nawet my­śleć, jak daleko by poleciał, gdyby potknął się lub poślizgnął.Był pewien, że nic takiego mu się nie przydarzy.Zastanawiał się, w jaki sposób George Vulpe mógł posuwać się naprzód w swym somnambulicznym transie.O ile był to somnambulizm.W końcu schody zawiodły do miejsca naznaczonego śladami eksplozji i ognia.Ściany były spalone i poczerniałe, a dookoła walały się misternie żłobione kamienne bloki.I następna płyta służąca za drzwi, a dalej schody prowadzące w dół, ciągle w dół.Momentami Laverne mógł dostrzec płomień pochodni, poniżej na nie dającej się określić głębokości.Czuł zapach dymu niesio­nego wraz z ciągiem powietrza w górę.Ale ani razu nie doszedł go nawet najmniejszy dźwięk z miejsca, w którym znajdował się Vulpe, który, nawiasem mówiąc, musiał znać doskonale drogę, skoro tak łatwo i w ciszy pokonywał wszystkie pułapki i przeszkody.W jaki sposób mógł znać je tak dobrze, było inną sprawą.Amerykanin wiedział, że jego gniew rośnie proporcjonalnie do głębi, w jaką zstępował.Z całą pewnością stali się wraz z Sethem Armstrongiem ofiarami jakiegoś gigantycznego kawału, w który Gogosu był prawdopodobnie zamieszany nie mniej niż Vulpe.Od momentu gdy ostatniej nocy spotkali starego myśliwego, wszystko wyglądało tak, jakby całe przedsięwzięcie zostało z gó­ry opracowane i przygotowane [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl