RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To wszystko.Naprawdę.Możesz mi wierzyć, Ed.Ed milczał.Po chwili jednak puścił firankę i otarł ręce z kurzu.- W porządku - powiedział.- Skoro twierdzisz, że mogę ci ufać, zaufam ci.Ale jeśli zrobisz cokolwiek, co zagrozi zdrowiu i życiu któregokolwiek z ludzi tego konwoju, jeśli uczynisz chociaż jeden nierozważny ruch, będziesz musiała od nas odłączyć i dawać sobie radę sama w tej dżungli.Czy rozu­miesz, co mówię?Della pochyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek.Przez chwilę jej ciężkie piersi opierały się o ramię Eda.Przez chwilę czuł ten specjalny zapach, który nie jest zapachem perfum, ale prawdziwym zapachem kobiety.- Dziękuję ci - wyszeptała.- Wiem, rozumiem, co powie­działeś i nie sprawię ci zawodu.- A teraz - rzucił Ed - zamierzam odnaleźć Season i Sally.Kręta droga przez Topanga Canyon wprowadziła ich w krai­nę żałobnej fantazji, jakby konwój zmierzał do miejsca, które może zaistnieć tylko w najbardziej koszmarnych snach gra­barza.Trawa i drzewa spalone były na popiół, po obu stronach szosy widzieli więc tylko powykręcane kikuty, węgiel drzew­ny i szarość, która jeszcze niedawno była bujną roślinnością.Północno-wschodni wiatr zwiewał popiół na szosę i konwój pozostawiał za sobą przez cały czas gęste szare tumany.Smród wprost zatykał nozdrza.Była to kwaśna, silna stę-chlizna, wdzierająca się do pojazdów przez urządzenia kli­matyzacyjne; wydawało się, że niemal przywiera do ubrań.Od czasu do czasu samochody przedzierały się przez warstwy dymu i wówczas wszyscy kaszleli i łzawiły im oczy.Gdy do­tarli do Mulholland Drive, Shearson Jones kaszlał, psikał i prychał, zupełnie się już nie kontrolując.- Musimy zawrócić - powiedział Peter Kaiser.- Jeszcze dziesięć minut takiej jazdy i senator nam się zadusi.- Już prawie jesteśmy na miejscu - odparł Ed beznamięt­nym głosem.- Dom Snowmanów jest zaraz za zakrętem, po lewej stronie.- Naprawdę wierzysz, że jeszcze tam stoi?Ed nie odpowiedział.Od momentu, gdy zjechali z autostra­dy prowadzącej wybrzeżem Pacyfiku i ruszyli Topanga Ca-nyon Boulevard, gdy ujrzeli wypalone wzgórza, był prawie chory ze strachu.Pożar musiał rozprzestrzeniać się wzdłuż kanionu zupełnie nie powstrzymywany, nikt przecież nawet nie próbował niczego gasić.Szansę, że w którymś z domów pozostał ktoś żywy, równały się zeru.Boże - modlił się po cichu, gdy zbliżali się do domu Snowmanów - spraw, abym zastał ten budynek nie strawiony przez płomienie.Skrzynka pocztowa była na miejscu, mimo że niemal do­szczętnie zwęglona.Zachowały się jednak wyraźnie mosiężne litery: C.SNOWMAN.Ed skręcił w podjazd i wkrótce zatrzy­mał samochód na małym parkingu przed bramą wjazdową.Z tego miejsca budynek nie wyglądał wcale najgorzej.Ale gdy Ed wysiadł z samochodu i ruszył przed siebie wśród uno­szących się pyłów, z każdą chwilą widział wyraźniej, że wnę­trze jest kompletnie wypalone.Della zbliżyła się do niego szybkim krokiem.- Przykro mi - powiedziała.Przeszedłszy przez werandę, nad którą jeszcze niedawno rosły soczyste winogrona, i dalej, z pochyloną głową, przez powyginaną od pożaru framugę, Ed znalazł się w pomieszcze­niu, które kiedyś było salonem.Zadziwiające, ale jedna ze ścian wciąż była nienaruszona, a wisiał na niej nietknięty, mały biały telefon.Jakby za chwilę miał zadzwonić.Obok, wciąż czytelne, na ścianie widniały słowa: “Telefonował Ed Hardesty z farmy South Burlington.Powiedział, że znajduje się właśnie w drodze do Los Angeles”.- Policjant, który to pisał, mówił, że nikogo tutaj już nie ma - zauważył Ed.- Zapewne więc nie spłonęli nigdzie w oko­licy.Ale, w takim radzie, gdzie oni wszyscy są?- Mogę to panu powiedzieć - dobiegł go niespodziewanie czyjś ostry, suchy głos.Ed odwrócił się.Spoglądając w kierunku palących się reflektorów samochodów z konwoju, musiał przymrużyć oczy, aby zobaczyć człowieka, który się do niego odezwał.- Kto to? - zapytał.Della stanęła u jego boku i czujnie uniosła rewolwer.- Nie ma powodu do obaw - usłyszeli oboje.- Nie mam nic do strzelania, ani w ogóle żadnej broni.- Niech pan stanie w oświetlonym miejscu, żebym mogła pana zobaczyć- powiedziała Della.Do uszu Delii i Eda dobiegło pełne rezygnacji, ciężkie wes­tchnienie i po chwili w świetle reflektorów ukazał się niski, krępy mężczyzna.Wyglądał jak dziwaczny, niechlujny kuzyn Donalda Pleasence'a.Miał poszarpaną, porozdzieraną kurt­kę, a na rękach nosił nadpalone brązowe rękawice.- Nazywam się Pearson - powiedział, otrzepując sadzę z rękawów.- Od bardzo dawna mieszkam w Topanga Ca-nyon.Czy szukacie ludzi, którzy mieszkali w tym domu?- Tak.Carla i Vee Snowmanów oraz dwóch osób, które były ich gośćmi: młodej kobiety i małej dziewczynki.Pearson zakaszlał i rękawem przetarł niemalże czarne wargi.- Czy macie ze sobą coś do jedzenia? - zapytał.- Być może.Czy wie pan, gdzie są Snowmanowie?- Oczywiście, że wiem.Ale byłbym głupcem, gdybym oddał panu informację za darmo.Ma pan jakieś konserwy z mięsem? Oczywiście, chodzi mi o te z całą pewnością bezpieczne.Nie sprzedam informacji w zamian za jad kiełbasiany.- A skąd mam wiedzieć, że powie mi pan prawdę? - zapy­tał Ed.Pearson najpierw zakaszlał, a potem ponuro zachichotał.- Puszka z mięsem, drogi panie, jest w tym mieście dosko­nałą walutą.Za jedną puszkę może pan mieć kobietę przez całą noc.Albo całą furę narkotyków.Na Santa Monica Boule-vard może pan otrzymać torbę najczystszej heroiny za opako­wanie mleka w proszku, pod warunkiem że na opakowaniu jest właściwa data i nie ma na nim żadnej dziurki.Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o daty produkcji, to znam miejsca, gdzie umiejętnie je przemieniają na puszkach, kartonach i tak dalej.- Pearson podszedł bliżej do Eda.Wraz z nim unosił się smród potu, spalenizny i po prostu biedy.- Otrzymawszy od pana konserwę z mięsem, wcale nie będę miał powodu, żeby pana okłamywać - powiedział.- Ludzie zabijają się o takie puszki.Czy uważa pan, że nie wiem, iż jeśli pana okłamię, będzie mnie pan ścigał do końca życia? I że znalazłszy, zabije mnie pan?- Ma pan rację - odparł Ed zimnym tonem.- Z pewnością bym pana zabił.Della! - powiedział rozkazująco.- Przynieś mi puszkę z mięsem.Della zawahała się, ale po chwili ruszyła posłusznie w kie­runku samochodów.Po minucie wróciła, trzymając w ręce dużą puszkę z wizerunkiem uśmiechniętej, najedzonej kobiety.- No, a teraz, gdzie oni są? - warknął Ed.- Niech mi pan odpowie, i to szybko.Pearson wpatrywał się w puszkę, jakby była rzeczą nie z tego świata.W żołądku zaburczało mu głośno, a z ust po­ciekła ślina.- Nie jadłem nic od środy - powiedział.- Tylko paczkę ciasteczek, którą znalazłem w jednym ze spalonych domów.- Gdzie oni są? - powtórzył Ed.- Już panu mówię.Są oblężeni w supermarkecie Hughe-sa, na skrzyżowaniu Franklin i Highland.Oni i jeszcze jakieś sto osób, wyznawców któregoś z tych nawiedzonych Kościo­łów.Nie sądzę, aby się pan tam mógł dostać.Są tam zaba­rykadowani, a wokół czają się tłumy ludzi.Plotka głosi, że mają w tym supermarkecie magazyny pełne żarcia, tyle, że wystarczy dla tej setki ludzi na prawie rok.Dlatego to miejsce jest oblężone przez głodny tłum.Ed patrzył na Pearsona przeszywającym wzrokiem.- To jest najprawdziwsza prawda, drogi panie.Przysię­gam na mój nieszczęsny żołądek.- W porządku - mruknął Ed i rzucił mu konserwę.- Tyl­ko niech pan nie próbuje zjeść wszystkiego od razu, bo zdech­nie pan w męczarniach jak pies.Pearson być może nie jadł przez pięć dni, ale puszkę złapał z wprawą doskonałego bramkarza hokejowego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl