[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moja wina.Moja wina.Moja bardzo wielka wina.Chciało mu się wymiotować.Nie miał wyboru.Musiał wziąć się w garść.Rozgoryczony wstał, zdjął habit i włosiennicę.Nagi drżał w lodowatym deszczu.Rozebrał trupa i włożył jego ubranie.Skoro los sprawił, że wraca do świata, Shean nie mógł się spodziewać, że przetrwa w habicie, który by budził powszechne zainteresowanie.Musiał przedsięwziąć środki ostrożności.Agent nie był sam.Gdzieś czaili się inni, czekali, żeby go zabić.Dlaczego? Nie wiedział.Teraz już rozumował inaczej.Kierował się czymś więcej niż tylko chęcią pomszczenia współbraci.Musiał odrzucić takie proste motywy.Kiedy znowu zabił, naraził swoją nieśmiertelną duszę na potępienie wieczne, lepiej by było, żeby ten, kto go do tego doprowadził, miał cholernie ważny powód.XXIV.Ubranie nie pasowało na Sheana, wszystko było za obszerne.Na skarpetki zdjęte z trupa musiał naciągnąć własne, żeby noga nie latała w ciężkich butach.Dżinsy ledwo trzymały się mu na biodrach, jakby stosował dietę, co zresztą robił.Gdyby nie ocieplana kamizelka, którą wciągnął na grubą koszulę, wydawałoby się, że ma zapadniętą pierś.Do kieszeni wsunął zawiniątko ze Stuartem Little, a w pasie przewiązał się skakanką.Z fałd habitu wydobył fotografie i włożył je do drugiej kieszeni.Potem przekradł się przez polanę do karabinu na podpórce z przymocowanym do niego noktowizorem.Przemókł.Rozejrzawszy się dookoła, zwrócił uwagę na plecak, który jego przeciwnik zaklinował w zagłębieniu drzewa.Otworzył.Mauzer.Sprawdził pistolet, upewnił się, że jest załadowany i wepchnął z tyłu za pas pod kamizelkę.Dwa pełne magazynki.Włożył je do kieszeni, tej, w której był Stuart Little.Duża torba plastikowa wypełniona tabliczkami czekolady, orzeszkami ziemnymi i suszonymi owocami.Zaczął od orzeszków, spragniony soli, którą były przesypane.Żuł wolno, aby nasycić głód.Czas naglił.Co jeszcze mógłby stąd zwędzić, zanim odejdzie? Zmusił się do zastanowienia.Czego jeszcze będzie potrzebować, żeby stawić czoło światu? Czy było coś, co dawniej uważał za naturalne, a bez czego nauczył się obywać?Jedna rzecz przyszła mu do głowy.Sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyjął portfel zabitego.Otworzył.W świetle kolejnej błyskawicy przez zmrużone oczy zobaczył kilka dwudziestek i trochę piątek.Dobrze, posiadał więc coś, co równało się drugiej broni.W przegródce portfela namacał kilka plastikowych kart; przypuszczał, że są to karty kredytowe i prawo jazdy.Wszystkie zawarte w nich dane były oczywiście fałszywe.Zawodowiec nigdy nie przystąpiłby do akcji mając przy sobie prawdziwe dowody tożsamości.Dokumenty zabiera się wyłącznie po to, żeby nie wzbudzić podejrzeń, gdy zdarzy się wypadek albo zaistnieje konieczność zanocowania w hotelu.Takie fałszywe papiery wytrzymują pobieżną kontrolę i Shean mógł się nimi jakiś czas posługiwać.Co jeszcze? Kiedy się tak zastanawiał i rozglądał dokoła, nagle usłyszał za sobą czyjś głos.Przysiadłszy w półobrocie, uniósł w geście obronnym obie dłonie.Przez zawodzenie wiatru ponownie usłyszał ów głos dochodzący gdzieś z przodu, z lewej strony.Dziwnie niewyraźny, choć donośny i jednocześnie daleki.- George?Shean obserwował las podejrzliwie.- Gdzie jesteś, George?Głos był wzmocniony, odrobinę metaliczny.Słychać też było jakieś trzaski.- Co ty tam robisz, do cholery, George? Odlewasz się? Masz się meldować.Znowu trzaski.Shean odetchnął z ulgą, poczuł, że napięcie ustępuje.Podszedł bliżej.Na drzewie obok plecaka, w miejscu uprzednio osłoniętym, ale teraz wystawionym na ulewę, wisiał radiotelefon.- Na miłość boską, George.Zgłoś się.Mało brakowało i Shean nacisnąłby klawisz nadawania.Korciło go, żeby odpowiedzieć, ale nie po to, aby udawać George’a.Nie miał przecież pojęcia, czyjego głos był wysoki czy niski, czy mówił z jakimś wyraźnym akcentem albo czy miał katar [ Pobierz całość w formacie PDF ]