RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Padło również kilka nazwisk prominentnych polityków, z któ­rych każdy miał jakiś swój udział w tej manifestacji.Skoro więc było tak wiele organizacji społecznych, to dlaczego w ogóle istniał jeszcze problem bezdomnych?Odpowiedzi na to pytanie udzielił następny mówca.Przede wszystkim brak właściwych funduszy, cięcia budżetowe, nieczułość władz federalnych i obojętność urzędników miasta, niewystarczające współczucie ze strony klas posiadających, błyskawicznie kostniejący wymiar sprawiedliwości.Tego typu określenia padały niemal bez końca.Ten sam temat podejmowali kolejni mówcy.Wyłamał się tylko Green, który zabił wszystkim ćwieka i błyskawicznie uciszył tłum swoją przejmującą relacją z ostatnich godzin życia rodziny Lontae Burton.Kiedy nawiązał do zmienianej przez nas pieluszki, zapewne ostatniej przed śmiercią małej Temeko, na placu było już cicho jak makiem zasiał.Nikt nawet nie zakasłał, umilkły wszelkie szepty.Patrzyłem na czarne trumienki takim wzrokiem, jakby w jednej z nich rzeczywiście spoczywały zwłoki maleństwa.„Później matka zabrała dzieci ze schroniska - ciągnął Mordecai niskim, dźwięcznym, rezonującym głosem.- Wró­ciła na ulice, w szalejącą zamieć, gdzie miało upłynąć jeszcze kilka godzin jej życia”.Mówił z niezwykłym przekonaniem, chociaż nie wiedział dokładnie, co matka z dziećmi przez ten czas porabiała.Ani trochę nie poczułem się urażony, że popuścił nieco wodze fantazji.Najważniejsze było to, że manifestanci słuchali go jak urzeczeni.Kiedy zaś doszedł do finalnej sceny, uruchomionego silnika samochodu i samotnej matki na tylnym siedzeniu, tulącej do siebie przemarznięte dzieci, wokół mnie rozległy się coraz głośniejsze szlochy kobiet.Odpłynąłem myślami ku sali sądowej.Jeśli ten człowiek, obecnie mój szef i przyjaciel, potrafił z odległej o kilkadziesiąt metrów mównicy tak zaabsorbować wielotysięczny tłum, to jakie musiał wywierać wrażenie na dwunastu przysięgłych, oddzielonych od niego tylko niską barierką w przestronnej sali rozpraw?Uderzyło mnie nagle, że sprawa Lontae Burton nigdy nie znajdzie swego epilogu w sądzie.Żaden zespół adwokacki nie dopuściłby do tego, aby Mordecai Green zyskał okazję do wygłoszenia oskarżycielskiej mowy przed sędziami przysięg­łymi, w znacznej większości czarnymi i biednymi.Jeśli nasze podejrzenia były słuszne i znaleźlibyśmy sposób na ich udowodnienie, pozwani musieliby zrobić wszystko, by nie dopuścić do rozprawy.Przemówienia trwały łącznie półtorej godziny, pod koniec manifestanci zaczęli przejawiać coraz większe zniecierpliwie­nie.Wreszcie chór znowu zaintonował pieśń, uniesiono trumny i procesja ruszyła na drugi koniec placu.Za grabarzami poszła grupa działaczy, a wśród nich Green, reszta szykowała się z wolna do marszu protestacyjnego.Ktoś wcisnął mi w rękę plakat ze zdjęciem Lontae, więc uniosłem go nad głowę i rozpostarłem, tak jak wielu innych.Ludzie uprzywilejowani nie organizują manifestacji i mar­szów protestacyjnych; żyją w bezpiecznym i czystym świecie, strzeżonym przez prawa ułożone właśnie po to, by zapewnić im szczęście.Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w wiecach, bo mnie to po prostu nie interesowało.Przez pierwszych kilkaset metrów czułem się nieswojo, maszerując w tłumie nie znanych mi ludzi i trzymając nad głową plakat ze zdjęciem dwudziestodwuletniej samotnej czarnej kobiety, która powiła na ulicy czworo nie znających ojca półsierot.Szybko jednak zrozumiałem, że jestem zupełnie innym człowiekiem niż tydzień temu.Nie mógłbym już powrócić do wcześniejszego życia, nawet gdybym gorąco tego zapragnął.Moją przeszłością rządziła forsa, chęć posiadania i zdobycia właściwego statusu społecznego, czyli wartości, które teraz stały się dla mnie nieważne.Ta myśl mnie uspokoiła, zacząłem czerpać radość z uczestnic­twa w pochodzie.Wykrzyczałem kilka powtarzanych haseł, zakołysałem plakatem w rytm innych niesionych transparentów.Próbowałem nawet zgadywać słowa zupełnie obcych mi pieśni kościelnych.Skwapliwie gromadziłem wszelkie wrażenia z tego pierwszego masowego protestu, w jakim uczestniczyłem, prze­czuwałem bowiem, że nie będzie on także ostatni.Między rozstawionymi przez policję barierkami doszliśmy do wzgórza Kapitolu.Marsz był świetnie zorganizowany, a z powodu swoich rozmiarów przyciągał uwagę mieszkańców stolicy.I tutaj trumny ustawiono na stopniach przed frontonem gmachu.Tłum zgromadził się wokół nich, żeby wysłuchać kolejnych płomiennych przemówień działaczy społecznych, jak również dwóch kongresmanów.Teksty zaczęły się jednak powtarzać, miałem ich dość.Manifestujący bezdomni nie mieli nic lepszego do roboty, na mnie zaś czekało aż trzydzieści jeden spraw, które zdążyłem otworzyć od poniedziałku.Trzydzieści jeden osób oczekiwało, że zdobędę dla nich bony żywnościowe czy zasiłki miesz­kaniowe, wystąpię o rozwód, będę ich bronił wobec zarzutów popełnienia przestępstwa, wywalczę kwestionowane wyna­grodzenia, oddalę nakazy eksmisji, pomogę znaleźć miejsce w ośrodkach odwykowych - krótko mówiąc, strzelę palcami i dokonam dla nich aktu sprawiedliwości.Jako adwokat antytrustowy rzadko mogłem poznać swoich klientów, teraz odmieniło się to diametralnie.Przepchnąłem się przez tłum, w budce na pobliskim skrzy­żowaniu kupiłem sobie najtańsze cygaro i poszedłem na krótki spacer waszyngtońskim deptakiem.ROZDZIAŁ 25Zapukałem do drzwi mieszkania sąsiadującego z lokalem Hectora Palmy.Ze środka doleciał kobiecy głos:- Kto tam?Starannie wszystko zaplanowałem, w czasie drogi do Bethesdy powtarzałem nawet na głos pytania i ewentualne odpowiedzi.Nie miałem jednak żadnego doświadczenia, nie wiedziałem, czy zdołam kogokolwiek przekonać.- Nazywam się Bob Stevens - odpowiedziałem głośno.- Szukam Hectora Palmy.- Kogo? - zapytała lokatorka przez drzwi.- Hectora Palmy.Mieszkał po sąsiedzku.- Czego pan chce?- Jestem mu winien pieniądze, chciałbym oddać dług, nic więcej.Wymyśliłem, że jeśli się przedstawię jako wierzyciel bądź urzędnik mający do spełnienia smutny obowiązek, ludzie będą mnie traktować wrogo.Dlatego wolałem udawać skruszonego dłużnika.- Wyprowadził się - burknęła niechętnie.- Wiem, że się wyprowadził.Nie ma pani pojęcia, gdzie mógłbym go znaleźć?- Nie.- Wyjechał z miasta?- Nie wiem.- A widziała pani, jak się wyprowadzał?Odpowiedź na to pytanie musiała być twierdząca, w to nie wątpiłem.Ale kobieta już się nie odezwała, usłyszałem tylko oddalające się kroki.Przemknęło mi przez myśl, że może wezwać ochronę, lecz mimo to powtórzyłem pytanie i jeszcze raz zadzwoniłem.Nie było żadnej reakcji.Przeszedłem więc pod drzwi po przeciwnej stronie mieszkania Palmy.Uchyliły się dopiero po drugim dzwonku, a i to jedynie na długość grubego łańcucha.Mężczyzna w moim wieku, z ustami wymazanymi majonezem, łypnął na mnie podejrzliwie.- Czego pan chce?Powtórzyłem swoją historyjkę.Wysłuchał uważnie, mimo że z salonu dolatywały krzyki dzieci, których nie mógł zagłuszyć nawet ryczący telewizor.Było już po dwudziestej, zapadł mroźny wieczór, a ja przeszkadzałem mu w kolacji.Nie okazał jednak wrogości.- W ogóle go nie znałem - odparł.- A jego żony?- Też nie.Dużo podróżuję, nie ma mnie całymi tygodniami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl