RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy był to oddech kogoś stoją­cego przy łóżku? Czy może tylko echo jej własnego od­dechu?Czekała.Wskazówki budzika dopełzły do wpół do dwu­nastej.Cisza.Żadnego dźwięku oprócz szumu jej własnej krwi.Znów powróciło skrobanie, tym razem głośniejsze.Znów wstrzymała oddech, uniosła głowę znad poduszki, na­pinając mięśnie grzbietu i próbując wzrokiem przebić ciemność.Ja śnię, pomyślała.To sen.Muszę się obudzić.A jeśli wtedy okaże się, że nic się nie zmieniło i że naprawdę ktoś jest ze mną w tym pokoju?Zerwał się łagodny wiatr.Zakołysał rafiowymi storami, odchylił je od okien tak, że wpuściły nikły promyk światła.Wnętrze pokoju zamajaczyło w półmroku tak niewyraźnie, że Nancy nie potrafiła rozpoznać żadnego szczegółu.Może to był inny pokój, może jej, lecz zupełnie odmieniony? Uniosła się ostrożnie na łokciach.Czy to lustro nie wisiało tam, gdzie powinny być drzwi? Czy to nie krzesło stało w kącie? A ten obły kształt obok krzesła, przypominający wielką, terakotową wazę.Skrobanie, szelest.Szarpnęła głową, odwracając ją w drugą stronę, tam gdzie zalegały cienie.I nagle - stał tuż obok, nagi i biały jak trup, z oczami jarzącymi się czerwono w ciemności, z po-błyskującymi w świetle zębami: Ronald DeVries.Albo stwór wyglądający dokładnie tak jak on.Wiatr zamarł, story opadły i pokój znów pogrążył się w mroku.Nancy skuliła się, przyciągnęła nogi i zacisnęła powieki.- Nie!!! - krzyknęła.W ciemności coś wyciągnęło ku niej szpony.Czuła paznokcie rozdzierające jej uda.Próbowała się wywinąć, zejść temu czemuś z drogi, lecz dwie mocarne dłonie przytrzymywały jej nadgarstki, zmusiły ją do położenia się na wznak.Poczuła jak pomiędzy jej uda wpycha się brutal­nie czyjeś kolano, jak jedna z trzymających ją rąk zmienia położenie, przyciskając łokciem jej przedramię do materaca, sama zaś dłoń wyrywa jej boleśnie garść włosów.Krzyk­nęła, w każdym razie sądziła, że krzyknęła, ale jak ktokol­wiek mógł ją usłyszeć, skoro tylko śniła, że krzyczy?Guziki koszuli prysnęły pod gwałtownym szarpnięciem, materiał został zdarty na boki.Poczuła ciężkie, zimne i szczeciniaste ciało, opadające na nią jak tusza ostygłej już świni.Chciała krzyknąć, lecz nie mogła znaleźć na to oddechu, a gdy spojrzała w ciemność nad sobą, ujrzała dwoje oczu rozjarzonych jak przebijające się przez gruby koc światła pochodni, poczuła zalatujący winem oddech i jeszcze jakiś odór, wywołujący skurcz gardła i żołądka, dławiący słowa w krtani.- Nie - błagała napiętym szeptem.- Nie! Leżące na niej stworzenie jeszcze mocniej szarpnęło jej włosy i wychrypiało coś gardłowym głosem.Obce, chrapliwe dźwięki, niezrozumiałe, lecz nieodparcie pożądliwe.Pomyślała o Johnie Breamie krzyczącym za nią na scho­dach.Pomyślała o wszystkich tych mężczyznach, którzy oglądali się za nią, o tych tysiącach par oczu, o tych wszystkich facetach rozgrywających bezlitośnie każde sło­wo i gest, odmierzających uśmiechy, pragnących tylko tego, by zaspokoić głęboko w niej swą żądzę.- Och, nie - zaskamlała, gdy zrogowaciałe dłonie zaczęły ugniatać jej piersi.Raz jeszcze szarpnęła się ze wszystkich sił, rzucając ciałem we wszystkie strony, zaciskając dłonie na wszystkim, co dało się uchwycić.Stworzenie było jednak o wiele za ciężkie, o wiele za silne.Majaczyło ponad nią, lśniące oczy unosiły się o parę cali od jej twarzy, powtarzało te do niczego niepodobne słowa, a ona czuła, jak wibruje w ich takt przygniatająca ją owłosiona klatka piersiowa.- Proszę; pozwól mi się obudzić - płakała.- Boże, proszę, proszę, pozwól mi się obudzić!Stwór wyciągnął się na niej, drapiąc sztywnymi włosami brody jej ramię, szyję i policzek.Czuła, jak usiłuje sforsować opór jej łona, zupełnie jakby ktoś wpychał jej między nogi zaciśniętą pięść.- Proszę, jest za duży - łkała.- Proszę, zabijesz mnie!Proszę!Poczuła ból tak intensywny, iż przez chwilę sądziła, że pękła jej miednica.Odrzuciła konwulsyjnie głowę, wygięła plecy.Bolało za bardzo, by mogła robić cokolwiek prócz łapania powietrza.Musiała zacisnąć szarpane dreszczem dłonie na ramionach stwora, bojąc się, by nie wdarł się w nią zbyt głęboko.Nic nie mogła zrobić, by sobie pomóc.Była bezsilna.Nie mogła się nawet obudzić.Jedyne, do czego była zdolna, to przyciskać się mocno do sprawiającego jej tyle cierpień cielska, trzymać nogi rozłożone jak najszerzej i modlić się, modlić się i modlić.Stwór zawołał nagle: Sabazius! Poczuła, jak jego mięśnie kurczą się i rozprężają, niczym wysmarowane zimnym smalcem węże.Krzyknęła znów, i jeszcze raz, a potem nagle to coś wycofało się z niej z niemożliwym do zapomnienia, wilgotnym i lepkim odgłosem.Leżała nieruchomo, nie zmieniając pozycji, gdy istota wstawała z łóżka.Usłyszała, jak sprężyny ustępują pod ciężarem.Bezgłośnie powtarzała modlitwę do Boga Wszechmocnego, by temu czemuś nie przyszło do głowy zabić jej.Boże, Boże, błagam, nie pozwól, by mnie zabił.Błagam, niech sobie pójdzie.Błagam, Boże, daj mi się obudzić - powtarzała bez przerwy, jak skruszona i oszalała zakonnica.Zdawało się jej, że leżała tak, skulona na swym łóżku, całe godziny.Otwierała i zamykała oczy nie wiedząc, czy to sen, czy jawa.Rafiowe story zaczęły rozjaśniać się stopniowo i po niedługim czasie pokój wypełnił blask słońca.Usiadła, przesunęła rękami po włosach.Czy to był sen? Spojrzała na swoje ciało.Koszula była rozpięta, lecz nie rozdarta, a prze­suwając dłońmi po skórze, nie znalazła żadnych otarć ani zadraśnięć.Niczego, co świadczyłoby, że naprawdę zmagała się z bestią.Wstała i przeszła do łazienki.Obejrzała się w lustrze.Oczy miała trochę podpuchnięte.co mogło świadczyć o niespokojnym śnie.Nic więcej.Wszystko było w porządku.Dla pewności sięgnęła jeszcze dłonią pomiędzy nogi.Była wilgotna, jak zwykle po erotycznych snach.Nie było jednak śladu tej podobnej potopowi strugi, którą zalał ją stwór z nocnego koszmaru.Nie było otarć.Popatrzyła na swe odbicie w lustrze.- Sen - powiedziała na głos.- To był tylko sen.Nie do wiary.Weszła pod prysznic, zasunęła różową plastykową ko­tarę, włączyła ciepły i mocny strumień wody.Chociaż nic nie świadczyłoby całe wydarzenie było czymś więcej niż senną zmorą, umyła się nadzwyczaj dokładnie.Czuła się zbrukana swoimi wyobrażeniami o Ronaldzie DeVries.Poza tym - bała się.Wytarła się i ubrała wybierając jasnobeżowe spodnie i białą bluzkę z krótkim rękawem.Uczesała się, nie suszyła jednak włosów - była dopiero siódma.Zanim przyjedzie wezwana przez nią taksówka, zdąży jeszcze zrobić sobie kawę, więc wyschną, nim uda się do pracy.Włączyła radio i nucąc pod nosem „We Are the World”, zniknęła w kuchni.Zadzwonił telefon.Wróciła do pokoju, by go odebrać.- Hallo? - Była samotnie mieszkającą dziewczyną i nie zwykła podawać swego imienia, dopóki nie zorientowała się, kto dzwoni.- Nancy? Czy to Nancy? - głos brzmiał bardzo od­ległe.- Kto mówi?- Nie poznajesz mojego głosu? Ronald, Ronald De­Vries.Nancy poczuła zimne ciarki na plecach.- Czego chcesz, Ronald?- Chcę tylko wiedzieć, czy dobrze się bawiłaś, Nancy.Przycisnęła dłoń do czoła.- Owszem, tak.W rzeczy samej, dobrze się bawiłam.To znaczy, dopóki nie straciłeś nad sobą panowania i nie zacząłeś oskarżać mnie o wszystko, czego nie zrobiłam.- Nie, Nancy, nie o to mi chodzi.Nie mówiłem o tam­tym.Mówiłem o tym, co było później.- Później? Jakie później? Nic nie było później.Poszłam spać do domu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl