[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszyscy wszystkim lezą do pokojów, a po trzech tygodniach zaczyna się nieustający nocny koncert.Światła się paliły bez przerwy, nie było jednego kąta, gdzie by panował półmrok, nie mówiąc o ciemności.Czasami zamykałem oczy, żeby sobie przypomnieć, jak to jest, kiedy jest ciemno.Wychodziłem o trzeciej na dwór i patrzyłem na akademik.Cały gmach wibrował od hałasu i świateł, spalały się kilotony elektryczności.A na drugi dzień na zajęciach ci sami ludzie mówili o ekologii i ochronie przyrody.Żeby się od tego oderwać, przenoszę się - prawie dosłownie - do biblioteki.Podłapuję tam nawet stałe zajęcie i to mi jakoś pomaga utrzymać resztkę zdrowych zmysłów.Ci ludzie nie mają chwili samotności.Prace semestralne piszą w bałaganie, hałasie i smrodzie.A smród, jak Boga kocham, ścina z nóg.We wszystkich pokojach podłogi są gęsto zasłane papierami, żarciem, brudnymi skarpetami, ciuchami, książkami.Każdy w tym brodzi po kostki.Ludzie szwendają się na wpół ubrani - istne zoo, za grosz prywatności.Tato jeszcze się nie połapał, dlaczego nie chcę tam wracać.Tato ma jedną dziwną cechę: nie rozmawia o takich rzeczach.W ogóle potrafi rozmawiać z ludźmi, to znaczy - prowadzić konwersację: świetnie opowiada, wygłasza gówniane wykłady o malarstwie jako formie porozumienia - ale nigdy nie rozmawia o rzeczach istotnych.Ma skłonność do ignorowania wszystkiego, co mu niemiłe.Mama też taka jest.Ale przecież musimy to ruszyć, prędzej czy później, tylko że ja nie mam zamiaru zaczynać.Tak naprawdę to chciałbym pisać.Pisanie jest czymś, co lubię robić.Tato z tego samego powodu zajął się malarstwem.Wiem, że nawijać umiem lepiej niż przeciętny człowiek, a to już coś.Najpierw spróbuję napisać powieść albo może scenariusz, wszystko jedno.Potrzebna mi tylko chata i trochę ciszy.Może się wtedy sprężę i coś zrobię dla odmiany.Boże Święty, dni przeciekają mi przez palce, a nie mam się czym pochwalić.Może Debby jednak przyjedzie.Podobałoby jej się w mojej chacie.Debby ma Berkeley po dziurki w nosie, no i fajnie by było mieć pod ręką dobrą kobietę.Jedyny kłopot, to skąd brać pieniądze.Nie dadzą mi cartede travail.Przez ten zafajdany wspólny rynek nie ma siły, żeby Amerykanin znalazł legalną robotę we Francji.Może się wynajmę do wykopów buraka cukrowego.Mówią, że można przy tym zarobić do tysiąca dolców miesięcznie.Z paru tysięcy na rok wyżyłbym z łatwością.Stary Debby też coś tam dorzuci.- Tato, stańmy gdzieś na śniadanie.Padam z głodu.Kiwa głową.Już coś wykombinował.Niedługo przejedziemy z Utah do Kolorado.Gdzieś przed nami są Rockies, ale jeszcze ich nie widać.Kiedy prułem szosami na swoim yamasaki, byłem o wiele bliżej wszystkiego niż teraz.Poznałem każde wybrzuszenie na drodze, wszystkie wyboje.Każdą milę wessałem w siebie, a potem, po kawałku, wypluwałem.Trzymałem się kierownicy, zęby mi dzwoniły, czułem, jak nerki skaczą w środku.Nocami byłem do niczego.Dwa razy sikałem krwią.Spanie w towarzystwie komarów i moskitów też było istnym piekłem.Wziąłem co prawda namiot, ale bez moskitiery.Muszę być uczulony na moskity: co rano budziłem się spuchnięty jak balon.Samo trzymanie kierownicy i przerzucanie biegów paluchami obrzmiałymi jak serdelki było nie lada sztuką.- Tato, może byśmy tak otworzyli okno? Wnerwia mnie to zimne powietrze z puszki.- Dobra myśl.Pustynię już minęliśmy.Wciska guziki i oba okna zaczynają się opuszczać - potęga bioniki.Wiatr dmucha nam w twarze i owiewa nas dookoła.- Tak dużo lepiej, Bili.Mnie wystarczy, że wsiądę w taką puszkę, i już nie wiem, na jakim świecie żyję.Pół godziny później zatrzymujemy się na pączki i kawę.O Jezu! W pale się nie mieści! Kilka pączków, dwie kawy, a rachunek - ponad dwa pięćdziesiąt!Świat to naprawdę jedno wielkie szambo.Człowiek zaharowuje się do upadłego po to jedynie, żeby się utrzymać na powierzchni.Przeciętna pensja wystarcza właściwie tylko na wynajęcie kawałka dachu nad głową, na coś do garnka i coś na grzbiet - często z drugiej ręki.A bez pracy żyć się nie da - błędne koło.Wystarczy spojrzeć na Gary'ego i Marty: klucz rzucony w morze.Cyrk kwadratowy.Rozdział 6Nazajutrz po wizycie w szpitalu biorę się za swoją hondę.Przede wszystkim rozkładam gazety, żeby nie zatłuścić i nie zaświnić podłogi.Zdejmuję rurki gaźnika, potem wyciągam wtyki, oczyszczam je i ustawiam.Motor stał na kołach tak długo, że oba wtyki zapleśniały.Turlam go w tę i z powrotem na włączonym biegu, żeby sprawdzić, czy silnik się nie zablokował, ale wszystko gra, tłoki chodzą.Czyszczę końcówki i reguluję przepływ najlepiej jak potrafię bez przyrządów.Mechanik ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale lubię się pogrzebać w prostej maszynie, jak ta na przykład - ta nie przerasta jeszcze moich możliwości, a zajęcie tego rodzaju robi mi w tej chwili tak dobrze jak żadne inne.Tato przychodzi popatrzeć, co robię.Zawsze był tak świetnym majsterklepką, że nawet teraz czuję się przy nim nieswojo.Moje dwie lewe ręce do mechaniki przeszły do rodzinnej legendy.Przez całe życie nazywali mnie “Siekierka", bo wszystko, co wymagało sprawności manualnej, rozpadało się w moich rękach.Dopiero po pięciu latach spędzonych poza domem przekonałem się, że moje zdolności manualne były słabe tylko w porównaniu z Joan i z Tatą.Tato staje nade mną.Robię wykład na temat wspaniałości maszyny, jaką jest motocykl: nic nadzwyczajnego, prosty silnik na kółkach - idealne rozwiązanie do podróży po lądzie, najlepszy środek lokomocji zaraz po skrzydłach [ Pobierz całość w formacie PDF ]