RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cały aż się jeżę i trzeszczę tłuczonym szkłem, ale to nic, bo chociaż wszyscy czują, jak śmierdzę, nikt mnie nie widzi, nikt nie zna.Staliśmy się już praktycznie niewidzialni.I może właśnie do tego dążymy: do niewidzialności.Na razie osiągasz ją chwilowo, w tłumie lub za zamkniętymi drzwiami toalety (bo w trakcie tej trudnej transakcji w myśl umowy społecznej każdy jest niewidzialny), czy wreszcie w akcie miłosnym; albo tu, na dole, gdzie pozostajesz nieznany.Jo, mój współpracownik w śmieciami (stary, gruby, czarny i nieruchomy, przygwożdżony żarem spopielacza: „Hej!” „Yo!” „Jo!” „Hej!”), ten mnie zna.Doktor Magruder też czasem zalśni władczo w moją stronę, kiedy robię kurs.Przyjazny Friendly nie ma już przyjaciół.Suniemy bez śladu tarcia, ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w podłogę.Wyraźnie jesteśmy na wylocie.Czy to dlatego, że człowiek bez ludzi jest w sumie niczym? Znika.Nawet Jo zaczął dziwnie na mnie patrzeć, jakby mi brakowało którejś klepki.Nie mamy już żadnych ciał prócz własnego.A skoro jesteśmy podli i nikt nie powinien nas widzieć, czemu coraz bardziej piękniejemy?Jadę wieczornym pociągiem na południe.Mija mnie amerykański Atlantyk.Koniec interesów.Nie wiem, dokąd jedziemy: na bilecie, którym wzgardliwie pstryknął w nas dworcowy śmietnik, jest nazwa stacji wyjazdowej, a nie docelowej.Czuję, że coś podobnego dotyczy też mnie i To-da, naszej tożsamości.„Tod Friendly” - z zamkniętymi ustami stęka raz po raz Tod Friendly, jakby dla pamięci albo nauki.Mizerny balast: jedna nieporuszenie ciężka waliza pełna ubrań, pieniędzy i naszych człowieczych szczątków; i jedno ciało, skrzep zgniłej adrenaliny.Serce Toda kurczy się jak ostryga przy każdym szybszym ruchu innych ciał w tym samym wagonie.Serce w uniesieniu, unoszone przez pociąg.Zasrana sprawa: pojawiają się serżowe bary strażnika i jego kark zgięty w surowym osądzie.Kropkuje mój bilet i odchodzi ze śledczym spojrzeniem.Oj, naprawdę nam niedobrze.Może lepiej byśmy się czuli siedząc twarzą w drugą stronę? Pociąg powtarza: Tod Friendly Tod Friendly Tod Friendly.Stop! Pociąg stop! A myślałem, że jestem w pełnej gotowości męczeńskiej.Gotów dalej się osuwać - byle po łagodnym skosie.Jezu, te moje nieszczęsne mieszczańskie trwogi: pewnie znów jakieś niefortunne mieszkanie, znowu stosunki z mętami (w najlepszym razie) albo nawet (wyczekiwałem tego z udręką) żywot włóczęgi.Ale żeby aż tak? Gruczoły Toda nastrojone na częstotliwość snu rzężą i rżą, zmorzone koszmarem.Więc może właśnie to nas czeka u celu: biały kitel i czarne cholewy, zapalne niemowlę, splamiony gumowy fartuch na haku, zawieja dusz.Drewniana izba, w której złowrogo zapadnie zabójcza decyzja.Każdemu śni się czasem, że go krzywdzą.Żadna sztuka.Trudniej pozbierać się ze snu, że się krzywdzi.Za oknem śmiga Ameryka, bydło, las, pszenica, dary młodszego świata.Z gorączkową skwapliwością szukam spokoju - w oceanie, lecz nie w jego nerwowej powierzchni ani w wystrzępionych brzegach, tylko w skrytej głębi, do której wszystko w końcu powraca.To na pewno Nowy Jork.Tam jedziemy: do Nowego Jorku, gdzie pogoda jest burzliwa.On jedzie spotkać się ze swoim sekretem.Pasożyt czy pasażer, podróżuję z nim razem.Sekret będzie okropny.Okropny i niepojęty.Ale jedno się chociaż okaże (ta pewność sprawia ulgę): cała okropność sekretu.Natura występku.Coś już o niej wiem.Że kojarzą się z nią śmieci i gówno, i że jest skłócona z czasem.3Jestem uzdrowicielem, więc wszystko, co robię, uzdrawiaŻółtych taksówek nie da się sprawniej zorganizować.Zawsze są na miejscu, kiedy trzeba, nawet w deszcz albo w porze zamykania teatrów.Płacą z góry, bez dyskusji.Zawsze wiedzą, dokąd jedziesz.Są fantastyczne.Nic dziwnego, że stoimy całymi godzinami i machamy im na pożegnanie, a może salutujemy, dziękując za tak świetną obsługę.Na ulicach roi się od ludzi z podniesionymi rękami, którzy dziękują żółtym taksówkom, zmoknięci i zmęczeni.Jeden szkopuł: taksówki za każdym razem wiozą mnie gdzieś, gdzie wcale nie chcę jechać.Pierwsze trzydzieści sześć godzin w Nowym Jorku mieliśmy gorące, lecz nie przerażające.Chodziło chyba głównie o naszą tożsamość, zdobycie nowej.Albo zrzucenie starej.Musieliśmy też wprowadzić się do nowego mieszkania, po prostu imponującego (mam nadzieję, że wynajęliśmy je na dłużej, ale jestem w takich sprawach roztrzepany, pozostawiam je Todowi).A raczej „Todowi”.Tod wkrótce przestanie być Todem.Wymieni to imię na lepsze.Bywaj, Tod.Potem zawarliśmy znajomość z Nicholasem Kreditorem.Nie powiem, żeby to wszystko trzymało się kupy.Tak czy owak rejestruję, zdaję sprawę.Chwilami bałem się o siebie, przynajmniej z początku, lecz nie o innych.Nasz przyjazd do Nowego Jorku wyglądał następująco:Z wolna wśliznęliśmy się pod miasto: na Grand Central pociąg westchnął i kolejno westchnęli pasażerowie.Pierwsi wysiedli w pośpiechu, następni zwlekali, zbierając się w sobie przed starciem z ulicą.Tod parę minut przesiedział ze spuszczoną głową, nim się ewakuował.W półmroku na peronie wykręcał sobie szyję, jakby pierwszy raz w życiu usiłował patrzeć, dokąd idzie.Co chwila przez to z kimś się zderzał.Jego ukłony, gestykulacja, przeprosiny z figurami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl