RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W ten sposób ograniczamy także ryzyko przypadkowej kontuzji.Biegnąc, łatwo się przewrócić, można też zwichnąć albo złamać nogę, a wtedy nie dość, że człowiek nie jest sprawny, to jeszcze obciąża swoją osobą pozostałych.Podałem chłopcom pozycję i potwierdziłem ustalony wcześniej kierunek marszu oraz RV — rendez-vous — miejsce ewentualnego spotkania, gdyby, na skutek nieprzewidzianych okoliczności, doszło do rozproszenia patrolu przed dotarciem do punktu, w którym zamierzaliśmy ukryć sprzęt.Miejsce wybraliśmy wśród skalnych wzgórz, na północ od lądowiska, za ropociągiem, który częściowo biegł po powierzchni ziemi i z tego względu stanowił dobry punkt orientacyjny.Bliższych danych nie było, a zresztą skąd je wziąć w terenie bez rzeźby i wyróżników topograficznych.Gdyby coś się stało, to w owym umówionym miejscu mieliśmy czekać dwadzieścia cztery godziny.RV na następne dwadzieścia cztery godziny stanowiło miejsce lądowania chinooka.Ruszyliśmy wedle ustalonego planu.Czterech przodem, jako osłona, pozostała czwórka transportowała sprzęt, i tak na zmianę, zgodnie z taktyką działań patrolowych: najpierw zwiad, potem marsz i — co kilka kilometrów — odpoczynek.W tym czasie jedna czwórka osłaniała miejsce odpoczynku, pozostali sprawdzali, czy nic z ładunku nie zapodziało się po drodze, czy zasobniki i plecaki są należycie zabezpieczone.Transport wymagał sporego wysiłku.Najtrudniej było nieść kanistry z wodą, ciężkie i równie nieporęczne jak wypchana walizka.Próbowa­łem różnych sposobów.Kładłem, na przykład, kanister na plecak, co okazało się błędem.Miałem wrażenie, że za chwilę pęknie mi kręgosłup.Staraliśmy się posuwać możliwie szybko, ale zachowując wszystkie środki ostrożności.Założenie było takie, żeby dojść do magistrali sporo przed świtem, tak aby mieć czas na ukrycie sprzętu i znalezienie stosownej kryjówki.Świt w tych okolicach o tej porze roku wypada o 5.30.W planie operacyjnym ustaliłem, że maszerujemy do 4.00.Jeśli do tego czasu nie osiągniemy zamierzonego celu, to i tak przerywamy marsz i zakładamy tymczasową bazę, mając na to półtorej godziny.Martwił mnie teren, zupełnie płaski, bez rzeźby, bo jak tu się ukryć, kiedy nie ma ani za czym, ani pod czym.Gdy nastanie świt, będziemy sterczeć, jak te fiuty, na otwartej przestrzeni.Posuwaliśmy się według azymutu, a pozycje zliczaliśmy na podstawie upływu czasu i przebytego dystansu.Nie wyjmowaliśmy magellana.Po pierwsze nie można na nim do końca polegać, po wtóre skala instrumentu emituje światło, a po trzecie lepiej patrzeć pod nogi niż na przyrząd.Co pół godziny ustalaliśmy nowe, alarmowe RV na wypadek, gdyby doszło do kontaktu z przeciwnikiem i musielibyśmy się wycofać.Wybieraliśmy kurhany lub coś podobnego.Ten z nas, który akurat szedł na czele, wskazywał palcem miejsce, a potem wykonywał gest dłonią, jakby kręcił korbką.To był nasz znak.Przekazywano go od czoła do ostatniego w szeregu.W czasie marszu w warunkach bojowych przez cały czas analizuje się sytuację i opracowuje manewry w razie nieprzewidzianych okolicz­ności.Rozważa się, co zrobić, gdyby nagle doszło do kontaktu z przeciwnikiem.Jak działać, jeśli przeciwnik zaatakuje od frontu? Co będzie, jeżeli atak nastąpi z lewej flanki? Notuje się w pamięci ewentualne kryjówki.Ogarnia się wzrokiem teren, oceniając, czy jest to miejsce odpowiednie na zasadzkę.Powtarza się w myślach, gdzie jest ostatnie, umówione RV.Kto idzie z przodu, kto z tyłu.Sprawdza się, czy są wszyscy.Jednocześnie trzeba pilnie uważać, gdzie się stąpa, aby nie wywołać niepotrzebnego hałasu.,Podczas marszu robi się gorąco, gdy zaś człowiek zatrzyma się na odpoczynek, zaczyna marznąć.Spod ramion i na plecach spływa zimny pot.W okolicy pasa, gdzie od potu ubranie jest takie, że można je wyżąć, skóra aż drętwieje z zimna.Wtedy wstaje się i idzie dalej, bo tylko w ten sposób można się rozgrzać.Odpoczynek nie trwa więc długo, bo człowiek by zamarzł.I tak w kółko, aż przestaje się pamiętać, że w ogóle może być i sucho, i ciepło zarazem.O 4.45 dotarliśmy w pobliże znanego nam z mapy zakrętu.Nie widzieliśmy żadnych świateł na drodze.Ukryliśmy sprzęt.Vince ze swoją trójką został na straży, ja z pozostałymi ruszyłem na zwiad, aby znaleźć odpowiednie miejsce na kryjówkę.— Wracam najpóźniej o 5.45 — szepnąłem Vince’owi do ucha.Jeśli rozlegnie się strzelanina, Vince będzie wiedział, że napotkaliśmynieprzyjaciela.Jeżeli uzna, że do potyczki doszło względnie blisko , i może nam pomóc, to tak uczyni.W przeciwnym wypadku wycofa się natychmiast w stronę lądowiska śmigłowca.Jeśli nie usłyszy strzałów, ale nasza grupa nie zjawi się przed ustalonym czasem, ruszy do umówionego punktu RV za ropociągiem.Tam będzie czekał dwadzieś­cia cztery godziny, a następnie przemieści się ze swoim oddziałem na lądowisko i odczeka kolejne dwadzieścia cztery godziny i dopiero po upływie tego czasu — jeśli oczywiście nie zjawimy się — wezwie śmigłowiec i będzie się ewakuować z rejonu działania.Po ustaleniu czasu podałem też Vince’owi sygnały, którymi się posłużą w drodze powrotnej.— Będę wracał z tego samego kierunku — szepnąłem — w pojedyn­kę, ramiona rozłożone, broń w prawej ręce.Chodzi o to, aby rozpoznano mnie z daleka.Ja zaś upewnię się najpierw, czy wszystko jest w porządku, i dopiero wtedy przywołam pozostałą trójkę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl