[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Józefina czuła się tam szczęśliwa nawet podczas mojej nieobecności.Pokochała burzliwą zatokę i przestwór mglistego morza.Pokochała przypływy oceanu i mewy, i pomruk fal, i świst wichrów w jodłowym lesie, i spokojne noce, kiedy gwiazdy zdawały się kąpać w morzu.Pokochała to wszystko tak, jak kochałem to ja.Nie, nigdy nie skarżyła się na samotność.Nadeszła trzecia wiosna i narodził się nasz syn.Cały czas uważaliśmy się za szczęśliwych, ale teraz zrozumieliśmy, czym jest prawdziwe szczęście.Sądziliśmy już przedtem, że nasza miłość jest doskonała, ale gdy zobaczyłem bladą i ściągniętą twarz żony po przebytym bólu i spojrzałem w jej oczy zasnute łzami, lecz pełne blasku macierzyństwa, uświadomiłem sobie, że dopiero narodziny naszego syna przyniosły pełnię uczucia.A dochodziła do niego radość i duma ojcostwa.Kiedyś moja żona powiedziała:— Odkąd mały przyszedł na świat, wydaje mi się, że wszystkie moje myśli stały się czystą poezją.Nasz syn żył dwadzieścia miesięcy.Był ruchliwym krzepkim łobuziakiem, stale śmiał się i psocił, kiedy więc nagle zachorował i po godzinie umarł — wydawało się to zupełnie niemożliwe.Myślę, że przeżyłem śmierć synka tak ciężko, jak może to przeżyć mężczyzna.Ale serce ojca jest czymś innym niż serce matki.Czas nie goił ran Józefiny, gryzła się i usychała z żalu, zapadły się jej policzki, zbladły usta.Miałem nadzieję, że odżyje z wiosną.Wierzyłem, że kiedy zazieleni się ziemia, mewy powrócą nad szarą zatokę, a jej szarość rozzłoci się blaskiem, znów zobaczę uśmiech mojej żony.Ale kiedy nadeszła wiosna, pojawiła się ta senna mara — zjawa chłopca i odtąd strach towarzyszył mi od zachodu słońca do zachodu słońca.Którejś nocy obudziłem się i poczułem, że jestem sam.Zacząłem nadsłuchiwać, czy żona krząta się po domu.Dobiegł mnie tylko plusk fal i cichy szum odległego oceanu.Wstałem i przeszukałem dom.Józefiny nie było.Nie wiedziałem, gdzie może być, ale na los szczęścia ruszyłem brzegiem zatoki.Blada poświata księżyca okryła ziemię.Przystań wyglądała jak duch, a noc była zimna i nieruchoma jak twarz zmarłego człowieka.Wreszcie spostrzegłem żonę, szła brzegiem zatoki.Od razu wiedziałem, że moje najgorsze obawy sprawdziły się.Kiedy zbliżyła się do mnie, zobaczyłem, że płakała; twarz poplamiona była łzami, ciemne włosy zwisały w nieładzie.Wyglądała na bardzo zmęczoną, chwilami załamywała ręce.Ujrzawszy mnie, nie okazała zdziwienia, tylko wyciągnęła ku mnie ręce, jakby uradował ją mój widok.— Pobiegłam za nim, ale nie mogłam go dogonić — powiedziała łkając.— On był wciąż o parę kroków przede mną.A potem zniknął — i zawróciłam.Wierz mi, zrobiłam, co mogłam… Jestem taka zmęczona…— Józiu, kochanie, o czym ty mówisz? — spytałem przytulając ją do siebie.— Dlaczego wyszłaś po nocy z domu? I to sama!Spojrzała na mnie ze zdumieniem.— Przecież musiałam.Wołał mnie.— Kto cię wołał?— Chłopiec — odpowiedziała szeptem.— Nasze dziecko.Obudziłam się i usłyszałam, jak woła mnie w ciemnościach.Tak smutno zawodził, musiało mu być zimno, bał się i wzywał matki.Wybiegłam, ale nie mogłam go znaleźć.Ale słyszałam szloch i biegłam za nim brzegiem.W świetle księżyca zobaczyłam, jak kiwa na mnie rączką.Ale nie mogłam go dogonić.A potem płacz ustał i byłam zupełnie sama na tym zimnym szarym brzegu.Ogarnęło mnie straszne znużenie i zawróciłam do domu.To okropne, że go nie odszukałam.Może on nawet nie wie, że próbowałam go znaleźć? Myśli, że jego matka nie odpowiedziała na wołanie.Nie zniosę tego.— To był zły sen, kochanie — powiedziałem.Starałem się mówić naturalnym tonem, ale nie było to łatwe.— Nie, to nie był sen — odparła z wymówką w głosie.— Mówię ci, że mnie wołał.Mnie — matkę! Musiałam pójść.Nie rozumiesz tego — ty jesteś tylko ojcem.Nie ty go urodziłeś.To ja urodziłam go w bólu i męce.Ciebie nie wołał — wzywał matkę.Zaprowadziłem ją do domu, położyłem do łóżka, nie protestowała i wkrótce zasnęła, zupełnie wyczerpana.Czuwałem, a wraz ze mną czuwał mój strach.Kiedy żeniłem się z Józefiną, jedna z tych natrętnych krewnych, dla których małżeństwo jest powodem do plotek, opowiedziała mi, że babka Józefiny pod koniec życia postradała zmysły.Tak rozpaczała po śmierci ukochanego dziecka, że odebrało jej rozum.A pierwszą tego oznaką było pojawiające się jej i nawołujące ją dziecko.Wtedy śmiałem się z tego.Owe ponure stare dzieje nie miały nic wspólnego z wiosną, miłością i Józefiną.Ale teraz przypomniałem to sobie i powiększyło to moje przerażenie.Czyżby podobny los miał spotkać moją żonę? Strach było pomyśleć.Była tak młoda i słodka, i dziewczęca.Nie, to był tylko zły sen, z którego nie mogła się przebudzić.A przynajmniej tak się pocieszałem.Kiedy rano Józefina wstała, nie wspomniała słowem o nocnych wydarzeniach, a ja nie ośmieliłem się zacząć o tym mówić.Była pogodniejsza niż dotychczas i żwawo krzątała się po domu.Przestałem się bać.Tak, to był tylko zły sen.Upewniłem się o tym, gdy dwie następne noce upłynęły spokojnie.Ale trzeciej nocy znów wezwała Józefinę zjawa chłopca.Obudziłem się i zobaczyłem, że gorączkowo się ubiera.— Woła mnie! — krzyknęła.— Nie słyszysz? Ty go nie słyszysz? Tak, woła cicho, ale strasznie żałośnie.Już, kochanie, mama zaraz nadejdzie.Poczekaj.Grzeczny chłopczyk poczeka na swoją mamusię.Wziąłem ją za rękę i dałem się prowadzić.Poszliśmy za zjawą dziecka na brzeg zatoki.Cały czas utrzymywała, że słyszy wołanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]