RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spodoba się tu państwu ogromnie.– Ale pan wyraził życzenie udania się do Montreux.– Co to jest luge? – zapytałem.– Widzi pan? Ten pan nawet nie słyszał o luge'u!Dla drugiego urzędnika było to bardzo istotne.Ucieszył się tym wyraźnie.– Luge to jest tobogan – oświadczył pierwszy.– Pozwalam sobie być odmiennego zdania – pokręcił głową tamten.– Muszę znowu zaprzeczyć.Tobogan bardzo się różni od luge'u.Tobogany buduje się w Kanadzie na płaskich deskach.Luge to są zwykłe saneczki na płozach.Ścisłość ma pewne znaczenie.– A nie moglibyśmy jeździć na toboganie? – zapytałem.– Oczywiście, że tak – odrzekł pierwszy urzędnik.– Mogą państwo doskonale to robić.W Montreux sprzedają pierwszorzędne kanadyjskie tobogany.Można je dostać u Braci Ochs.Sprowadzają je z zagranicy.Drugi urzędnik odwrócił się.– Jazda na toboganie wymaga specjalnej piste*.Pan nie mógłby jeździć na nim po ulicach Montreux.Gdzie państwo zamierzają tu się zatrzymać?– Jeszcze nie wiemy – odparłem.– Dopiero co przyjechaliśmy z Brissago.Konie czekają na ulicy.– Państwo bynajmniej nie popełniają omyłki, wybierając się do Montreux – powiedział pierwszy urzędnik.– Klimat jest tam rozkoszny i zachwycający.Nie trzeba daleko jeździć do terenów sportowych.– Jeżeli państwo naprawdę chcą uprawiać sporty zimowe, to powinni jechać do Engadine albo do Mürren - oświadczył drugi urzędnik.– Muszę zaprotestować przeciwko doradzaniu Montreux w tym celu.– Przy Les Avants, nad Montreux, są znakomite tereny do wszelkich sportów zimowych – łypnął na swego kolegę obrońca Montreux.– Proszę panów, my niestety musimy już jechać – powiedziałem.– Moja kuzynka jest bardzo zmęczona.Pojedziemy na próbę do Montreux.– Winszuję panu – uścisnął mi dłoń pierwszy urzędnik.– Mam wrażenie, że państwo pożałujecie wyjazdu z Locarno – powiedział drugi.– W każdym razie trzeba się zameldować na policji w Montreux.– Nie będzie tam żadnych nieprzyjemności z policją – zapewnił mnie pierwszy.– Przekonają się państwo, że wszyscy mieszkańcy są niezmiernie uprzejmi i życzliwi.– Dziękuję panom najmocniej – powiedziałem.– Ogromnie cenimy sobie rady panów.– Do widzenia – powiedziała Catherine.– Bardzo panom dziękuję.Odprowadzili nas wśród ukłonów do drzwi, przy czym zwolennik Locarno uczynił to trochę chłodno.Zeszliśmy ze schodów i wsiedliśmy do powozu.– Boże drogi – westchnęła Catherine.– Nie można było wyrwać się stamtąd trochę wcześniej, kochanie?Podałem woźnicy nazwę hotelu poleconego przez jednego z urzędników.Zebrał lejce.– Zapomniałeś o armii – powiedziała Catherine.Żołnierz stał obok powozu.Dałem mu banknot dziesięciolirowy.– Jeszcze nie mam szwajcarskich pieniędzy – wyjaśniłem.Podziękował mi, zasalutował i odszedł.Powóz ruszył i pojechaliśmy do hotelu.– Dlaczego wybrałaś akurat Montreux? – zapytałem Catherine.– Naprawdę chcesz tam jechać?– To była pierwsza miejscowość, jaka mi przyszła do głowy – odrzekła.– Tam nie jest źle.Możemy znaleźć sobie coś w górach.– Nie jesteś śpiąca?– Właściwie już śpię.– Wyśpimy się porządnie.Biedna Cath.Miałaś długą i ciężką noc.– Bawiłam się doskonale – odparła.– Zwłaszcza kiedy żeglowałeś tym parasolem.– Czy ty zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy w Szwajcarii?– Nie.Boję się, że się przebudzę i przekonam, że to nieprawda.– Ja też.– Ale to przecież prawda, kochanie? Nie odwożę cię na stację w Mediolanie?– Mam nadzieję, że nie.– Nie mów tak.To mnie przeraża.A może jednak tam właśnie jedziemy?– Jestem tak zamroczony, że sam nie wiem – odparłem.– Pokaż mi ręce.Wyciągnąłem je.Obie były pokaleczone do żywego mięsa.– W boku nie mam rany od włóczni – powiedziałem.– Nie bluźnij.Byłem bardzo zmęczony i oszołomiony.Przeszło mi całe podniecenie.Powóz jechał ulicą.– Biedne ręce – powiedziała Catherine.– Nie dotykaj ich.Jak Boga kocham, nie wiem, gdzie jesteśmy.Dokąd jedziemy? – zapytałem woźnicy.Zatrzymał konia.– Do hotelu “Metropol".Przecież tam państwo kazali.– Tak – odparłem.– Wszystko w porządku, Cath.– Już dobrze, kochanie.Nie denerwuj się.Wyśpimy się porządnie i jutro nie będziesz taki zamroczony.– W głowie mi się mąci – powiedziałem.– Dziś wszystko dzieje się jak w operze komicznej.Może jestem głodny.– Jesteś po prostu zmęczony, kochanie.Będziesz się czuł doskonale.Powóz stanął przed hotelem.Ktoś wyszedł po nasze walizki.– Już mi lepiej – powiedziałem.Szliśmy przez chodnik do hotelu.– Na pewno wszystko będzie dobrze.Jesteś po prostu zmęczony.Długo nie spałeś.– W każdym razie już tu jesteśmy.– Tak, jesteśmy naprawdę.Weszliśmy do hotelu za boyem niosącym walizki.CZĘŚĆ PIĄTARozdział ITej jesieni śnieg spadł bardzo późno.Mieszkaliśmy w brunatnym drewnianym domku między sosnami na stoku góry i w nocy były przymrozki, tak że rano cienka skorupka lodu pokrywała wodę w dwóch dzbankach na umywalni.Pani Guttingen wchodziła wczesnym rankiem do naszego pokoju, aby pozamykać okna i rozpalić ogień w wysokim porcelanowym piecu.Sosnowe drwa trzaskały i strzelały iskrami, potem ogień zaczynał huczeć, a pani Guttingen przychodziła po raz drugi, przynosząc wielkie szczapy drzewa i dzban gorącej wody.Kiedy pokój się nagrzał, wnosiła śniadanie.Jedząc śniadanie w łóżku widzieliśmy jezioro i góry na drugim brzegu, po stronie francuskiej.Na ich szczytach leżał śnieg, a jezioro miało barwę zielonkawo–błękitno–stałową.Przed domkiem przechodziła droga wiodąca pod górę.Koleiny i wyboje były zamarznięte i twarde jak żelazo, droga pięła się wyżej przez las i dookoła góry ku miejscu, gdzie zaczynały się łąki, a na skraju lasu, ponad doliną, stały stodoły i chaty.Dolina była głęboka, jej dnem płynął potok wpadający do jeziora i kiedy wiał nią wiatr, słyszeliśmy szum potoku między skałami.Czasem schodziliśmy z drogi na ścieżkę biegnącą lasem sosnowym.Po leśnym podłożu szło się miękko; ziemia nie była tu stwardniała od mrozu tak jak na drodze.Jednakże twardość drogi nie sprawiała nam różnicy, bo mieliśmy podeszwy i obcasy podkute gwoździami, a gwoździe obcasów wbijały się w zamarznięte koleiny i w podkutych butach szło się dobrze i raźno.Ale najmilej było spacerować po lesie.Sprzed naszego domku opadało strome zbocze ku małej równinie nad jeziorem.Siadaliśmy w słońcu na ganku i przyglądaliśmy się drodze wijącej się w dół po pochyłości, terasowatym winnicom pod nami, zeschniętym teraz w zimie polom poprzegradzanym kamiennymi murkami i domom miasteczka rozrzuconym poniżej winnic na wąskiej równinie wzdłuż jeziora.Na jeziorze była wysepka z dwoma drzewami, które przypominały dwa żagle rybackiej łodzi.Po drugiej stronie jeziora były poszarpane strome góry, a daleko na jego końcu płaska równina doliny Rodanu pomiędzy dwoma łańcuchami gór.W głębi doliny, tam gdzie zamykały ją góry, wznosiła się Dent du Midi.Był to wysoki, ośnieżony szczyt, dominujący nad całą doliną, ale znajdował się tak daleko, że nawet nie rzucał cienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl