[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Człowiek ten był cały w czerni, cylinder, płaszcz, czarna suknia, czarne pończochy.Miał długie włosy, koronkowy kołnierz i dwie białe wstęgi.Czarne pantofle z metalowymi klamerkami.Stał w cieniu, pewny siebie, postać z obrazów Rembrandta, niepokojąco autentyczny, a równocześnie tak bardzo nie na swoim miejscu - uroczysty, ciężkawy mężczyzna o czerwonej twarzy.Robert Foulkes.Rozejrzałem się wkoło sądząc, że zobaczę gdzieś Conchisa.Ale nie zobaczyłem nikogo.Znów spojrzałem na tę postać, która trwała w bezruchu patrząc w moją stronę.I nagle spoza świętojańskiego drzewa wynurzyła się dziewczyna.Czternastoletnia może dziewczynka, o białej twarzy, w długiej ciemnobrązowej sukni.Na tyle głowy miała ciasno przylegającą czerwoną czapeczkę.Długie włosy.Stanęła obok mężczyzny i też zaczęła mi się przyglądać.Była dużo niższa, sięgała mu mniej więcej po żebra.Staliśmy tak chyba z pół minuty, wpatrując się w siebie.Potem z uśmiechem podniosłem rękę.Żadnej odpowiedzi.Zbliżyłem się o jakieś dziesięć jardów, wyszedłem na słońce i znalazłem się na samym brzegu parowu.- Dzień dobry! - zawołałem po grecku.- Co tu robicie? - i powtórzyłem: - Ti kanete?Ale oni nie odpowiedzieli.Stali i wpatrywali się we mnie, mężczyzna jakby z gniewem, dziewczynka bez wyrazu.Zerwał się podmuch słonecznego wiatru i zza jej pleców wysunęła się brunatna wstążka.Pomyślałem sobie: ta scena została żywcem wzięta z Henry Jamesa.Conchis odkrył, że może jeszcze przykręcić śrubę.Ta jego zapierająca dech bezczelność.Przypomniałem sobie naszą rozmową o powieści: “Słowa mają służyć faktom.Nie fikcji”.Spojrzałem w stronę domu: Conchis powinien się teraz pokazać.Ale nie.Z jednej strony stałem ja z przyklejonym do twarzy, coraz bardziej głupkowatym uśmiechem, z drugiej w zielonym cieniu tamta para.Dziewczynka podeszła bliżej do mężczyzny, a on ciężko, patriarchalnie położył rękę na jej ramieniu.Wydawali się czekać na jakiś mój gest.Słowa nie zdały się na nic.Muszę się więc do nich zbliżyć.Spojrzałem na parów.Tu nie można było go przebyć, ale o jakieś sto jardów dalej mój brzeg zaczynał łagodnie opadać.Pokazałem gestem, o co chodzi, i zacząłem schodzić.Co chwila oglądałem się na stojącą pod drzewem milczącą parę; odwrócili się i obserwowali mnie, aż zakryło ich przed mym wzrokiem wzniesienie po ich stronie parowu.Wreszcie udało mi się przebyć parów, choć z tamtej strony trudno mi było się wdrapywać przez niemiłe kolczaste zarośla.Potem znów puściłem się pędem.Zobaczyłem świętojańskie drzewo.Nikogo tam nie było.Po paru sekundach - od chwili gdy widziałem ich po raz ostatni upłynęła najwyżej minuta - stałem pod drzewem na dywanie pokurczonych strąków.Spojrzałem na miejsce, gdzie się zdrzemnąłem, na posłaniu z igieł leżał szary prostokąt broszury i obramowany czerwono prostokąt “Time'u”.Minąłem drzewo świętojańskie i doszedłem do biegnących między drzewami drutów, do wschodniego krańca Bourani, dalej grunt opadał ostro w dół.Tam, w oliwnym gaiku stały sobie spokojnie trzy chaty.Ogarnięty czymś w rodzaju paniki cofnąłem się pod drzewo świętojańskie i poszedłem wschodnim brzegiem parowu na szczyt wzgórza, skąd mogłem dojrzeć prywatną plażę Conchisa.Było tu więcej zarośli, ale żeby się w nich ukryć, trzeba by się położyć płasko na ziemi.I nie mogłem sobie wyobrazić, żeby ten wyglądający na choleryka mężczyzna mógł tam leżeć w ukryciu.Z domu dobiegł dźwięk dzwonu.Trzy uderzenia.Spojrzałem na zegarek - pora na herbatę.Dzwon zadzwonił znowu, dwa szybkie uderzenia, jedno zwolnione, i zrozumiałem, że wzywa mnie po imieniu.Powinienem chyba być przerażony.Ale nie byłem.Niezależnie od wszystkiego czułem się zbyt zaintrygowany i oszołomiony.I mężczyzna, i dziewczyna o białej jak ser twarzy wyglądali na Anglików, jednakże bez względu na to, jakiej byli narodowości, wiedziałem, że nie są to mieszkańcy wyspy.Stąd nasuwało się przypuszczenie, iż przywieziono ich tu specjalnie, że ukrywali się gdzieś, czekając, aż przeczytam tę broszurkę Foulkesa.Ułatwiłem im zadanie zasypiając, i to na brzegu parowu.Ale był to przypadek.Skąd Conchis wziął tych ludzi? Gdzie znikli?Przez parę sekund pozwoliłem memu umysłowi zanurzyć się w ciemnościach, błąkać po świecie, który nie miał nic wspólnego z tym, czego nauczyło mnie doświadczenie, po świecie, w którym istniały duchy.Ale we wszystkich tych pozornie “ponadnaturalnych” zjawiskach było coś aż nazbyt “przyziemnego”.No i w świetle dnia były one mniej przekonywające.Tak jakby chciano, abym zdał sobie sprawę, że nie są one naprawdę ponadnaturalne; no i ta tajemnicza, siejąca zwątpienie rada Conchisa, że łatwiej mi będzie, jeśli przynajmniej udam, że wierzę.Dlaczego łatwiej? Uprzejmiej, bardziej wyrafinowanie, tak, ale “łatwiej” oznaczało, że czeka mnie ciężka próba.Stałem wśród drzew na próżno łamiąc sobie głowę.Nagle uśmiechnąłem się.Wylądowałem w samym środku wytworów bujnej wyobraźni tego niezwykłego starszego pana.To było jasne.Ale skąd się wzięły te jego fantazje, czemu je w tak dziwaczny sposób realizował, a przede wszystkim czemu jako jedynego widza wybrał właśnie mnie? Byłem jednak przekonany, że uczestniczą w czymś zbyt wyjątkowym, żeby z braku cierpliwości lub poczucia humoru to popsuć.Przebyłem parów, zabrałem “Time” i broszurę.A obejrzawszy się na tajemnicze, ciemne drzewo świętojańskie poczułem lekki strach.Ale był to strach przed nieznanym i niewytłumaczonym, nie przed nadprzyrodzonym.Idąc po żwirze zobaczyłem Conchisa, który już siedział pod kolumnadą, tyłem do mnie, i nagle wiedziałem, jak się zachowam, czy też raczej, jak zareaguję.Conchis odwrócił się.- Jak się udała sjesta?- Dziękuję.- Przeczytałeś tę broszurę?- Miał pan rację.Jest znacznie bardziej fascynująca od wszystkich historycznych powieści.- Twarz Conchisa nie zareagowała na mój z lekka ironiczny ton.- Bardzo panu dziękuję.Położyłem broszurę na stole.I zamilkłem, a on nalał mi spokojnie herbaty.Conchis zjadł już podwieczorek i teraz poszedł pograć na klawesynie.Grał dwadzieścia minut.Słuchając go rozmyślałem.Wszystkie dziwne wydarzenia wydawały się służyć złudzie zmysłów.Wczorajsza noc zajęła się powonieniem i słuchem, dzisiejsze popołudnie wzrokiem.Smak można było chyba pominąć, ale dotyk.jak u diabła może Conchis oczekiwać, że uznam, iż to, czego dotykam, nie należy do zjawisk naturalnych.I co wspólnego mają te wszystkie sztuczki z “podróżami do innych światów”? Jedno było jasne; zrozumiałem, czemu się tak niepokoił na myśl o tym, że mogłem się zbyt wiele dowiedzieć od Leverriera i Mitforda [ Pobierz całość w formacie PDF ]