RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ledwiesłuchałem monotonnego brzmienia jego głosu.Nie wiem dlaczego, ale przepełniał mnie lęki niepokój, może nawet miałem złe przeczucie.Gdzieś głęboko w duszy wiedziałem, co się stanie coś, co zostało dawno postanowione w czasoprzestrzennym kontinuum.Zacząłem się trząśći kiedy Gigs skończył czytać, zjadłem drżącymi palcami swoją rybę.Nie przypominam sobie, by tego wieczoru rozmawiano z ożywieniem przy ognisku.Stanowiliśmy grupę poważnych i doświadczonych ludzi, zmaltretowanych przez pogodę,liczących na własny hart ducha i wytrzymałość, by przetrwać czekające nas dni.Słyszeliśmywycie wiatru wokół naszego pradawnego kamiennego schronienia i deszcz tłukący o dach.Nie pamiętam nawet, kiedy się położyłem, ale przypominam sobie bardzo dokładnie, jak leżałem nawilgotnym materacu na tej twardej kamiennej pryczy, w ubraniu i owinięty kocami, żałując, żenie jestem na tyle mały, by płakać bezkarnie.Duzi chłopcy nie płaczą.Milczałem więc i dałemsię ponieść fali płytkiego, niespokojnego snu." " "Nazajutrz poczułem się lepiej.To zdumiewające, ile może uczynić dla złamanego duchakilkugodzinny sen.Przez brezent zawieszony w drzwiach przedzierał się blask słońca, w jegoświetle widać było niebieski dym torfowy.Zwlokłem się z łóżka, przetarłem zaropiałe oczyi wcisnąłem się w krąg mężczyzn wokół ogniska.Ciepło płomieni było niemal usypiające.Ktośpodał mi miskę owsianki, a ja zanurzałem w niej grube kawałki przypieczonego chlebai napełniałem nimi usta.Nalałem sobie do kubka gorącej herbaty i pomyślałem, że jeszcze nigdynic nie smakowało mi tak wspaniale.Myślę, że pierwsza noc jest najgorsza, jak pierwsza nocw więzieniu.Potem człowiek już zna najgorsze i po prostu stara się przywyknąć.W grupie zapanowało milczenie, kiedy Gigs otworzył Biblię, podniszczony, porysowanyi poplamiony egzemplarz, którym musiał się zapewne często posługiwać.Jego głos wznosił sięi opadał, gdy padały miękkie gaelickie słowa;Gigs czytał, a my słuchaliśmy w uroczystym brzasku dnia. No dobrze  powiedział i zamknął księgę.I był to sygnał, albo tak mi się zdawało, żeoto ma się zacząć pierwsza masakra podczas naszej wyprawy. Fin, Donnie, Pluto, idziecie zemną.Odczułem wielką ulgę, że tego inicjacyjnego dnia będę towarzyszyć Gigsowi.Artairznalazł się w innej grupie.Próbowałem uchwycić jego wzrok ponad ogniem paleniskai uśmiechem dodać mu odwagi, ale nie patrzył w moją stronę.Spodziewałem się, że od razu wybierzemy się na klify, by zacząć łowy, jednak większośćporanka spędziliśmy na konstruowaniu dziwacznego systemu podpór i kabli na szczycie skały,począwszy od terenu polowań do miejsca przerobu ptaków niedaleko kopców, i z powrotem dopoczątku zsuwni.Napowietrzne przewody składające się ze stumetrowych odcinków zostałyzamontowane na topornych drewnianych trójnogach i odpowiednio naprężone za pomocąwciągnika linowego.Ten przemyślny system wyposażony w bloczki pozwalał dostarczać workiz martwymi ptakami z jednego miejsca wyspy do drugiego przy minimalnym wysiłku z naszejstrony.Rezultat zależał od kąta nachylenia i naprężenia kabli; chodziło o maksymalnewykorzystanie grawitacji; Gigs czuwał skrupulatnie nad wszystkim.Każdy ptak ważył okołopięciu kilogramów, a w workach mieściło się po dziesięć sztuk.Próba przenoszenia taknieporęcznych ładunków po tym zdradzieckim i nierównym, niemal księżycowym terenie byłabyszaleństwem.A jednak, zanim Gigs wpadł na pomysł skonstruowania przenośnika, łowcy gugmusieli to robić przez całe wieki.W południe, kiedy przebywaliśmy niedaleko Cypla Latarni Morskiej, zobaczyłemAngela, który zmierzał między skałami w naszą stronę, w zdumiewający sposób zachowującrównowagę.W jednej dłoni trzymał duży czarny czajnik z gorącą herbatą, a w drugiej plastikowypojemnik z ciastem i kanapkami, przy którym wisiało dwanaście naszych kubków,przywiązanych sznurkiem za ucha.Każdego dnia w południe mieliśmy wypatrywać pośródkamieni jego ociężałej sylwetki, kroczącej ostrożnie z gorącą herbatą i kanapkami.Choć nieznosiłem Angela Macritchiego, nie mogłem narzekać na jego jedzenie.Był pedantyczny wewszystkim, co robił, tak jak wcześniej jego ojciec, co zgodnie potwierdzali weterani.Zależało muna zachowaniu odpowiedniej reputacji i starał się za wszelką cenę spełniać pokładane w nimnadzieje.Przypuszczam, że właśnie dlatego, choć nikt go nie lubił, udało mu się przynajmniej zdobyć szacunek uczestników wyprawy.Siedzieliśmy wokół latarni, jedząc kanapki i ciasto i popijając gorącą herbatą.Potemskręcono papierosy i zapalono; w grupie panowało uspokajające milczenie, a zza niskichdziurawych chmur wyzierało chwilami słońce, łagodząc chłód wiatru, który wciąż wiał odpółnocnego zachodu.Za kilka minut miała się zacząć rzez i myślę, że fakt odebrania życia takwielu istotom stanowił przedmiot cichej refleksji.Zabijanie trudno zacząć; potem jest jużznacznie łatwiej.Zaczęliśmy od kolonii na wschodnich klifach Cypla Latarni Morskiej; dwieczteroosobowe grupy ruszyły ku sobie z przeciwległych krańców, posuwając się szerokimłukiem.Trzecia grupa, trzyosobowa, podążała grzbietem.Kiedy tylko znalezliśmy się naurwisku, dorosłe ptaki wzbiły się tysiącami ze swych gniazd; krzyczały, krążyły w górze,podczas gdy my dokonywaliśmy rzezi ich piskląt.Przypominało to harówkę w burzy śnieżnej;migotliwa biel piór oślepiała, w uszach rozbrzmiewał łopot skrzydeł przerażonych i gniewnychptaków.Trzeba było uważać, znajdując się na wysokości gniazda, by pisklęta nie wykłułyczłowiekowi oka; jeśli się je wystraszyło, uderzały odruchowo ostrym dziobem.Gigs prowadził naszą grupę wzdłuż występów, rozpadlin i półek skalnych, badającuważnie zawartość gniazd.Trzymał dwumetrowy kij z metalowymi szczękami na końcu.Wysuwał go, by chwytać pisklęta i wyjmować je z gniazd, po czym szybko podawał drugiemuw grupie.Donnie był weteranem z ponaddziesięcioletnim stażem  milczącym człowiekiemchyba dobrze po pięćdziesiątce, zawsze w wełnianej czapce naciągniętej na czoło, z posiwiałąszczeciną wąsów na twarzy zniszczonej przez czas i pogodę.Trzymał solidną pałkę i gdy Gigspodsuwał mu ptaka na końcu kija, Donnie chwytał go i zabijał jednym, dobrze wyćwiczonymciosem.Ja byłem następny w szeregu i Gigs postanowił poddać mnie krwawej inicjacjiw dosłownym znaczeniu.Miałem maczetę i to ja obcinałem ptakom głowy, a potemprzekazywałem martwe pisklaki Plutowi, który z kolei układał z nich stosy, byśmy mogli jezabrać w drodze powrotnej.Z początku to zadanie przyprawiało mnie o mdłości i szło mi powoli.Brzydziłem się krwi, która spływała mi po dłoniach i plamiła kombinezon.Czułem jej ciepłechluśnięcia na twarzy.Ale wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że musiałem stłumić wszelkiopór, uwolnić mózg od jakiejkolwiek myśli i oddać się bez reszty rytmowi, mechanicznemui bezrefleksyjnemu.Nad naszymi głowami krążyły tysiącami głuptaki i fulmary, krzycząci zataczając bezkresne koła, a sto metrów niżej kipiało morze i uderzało o zielony kołnierz alg nanadbrzeżnych skałach.Mój niebieski kombinezon czerniał nieubłaganie od krwi.Z początku sądziłem, że Gigs wybiera pisklęta na chybił trafił.Niektóre chwytał, innezostawiał w gniazdach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl