[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie pojawiłby się w Black Oak z córką połownika.- To piękna dziewczyna - powiedziała na to mama.Kolejnym świadkiem był niespełna dziesięcioletni chłopak.Pan Latcher wywołał go z czeredy dzieci na schodkach ganku.Chłopak zeznał, że widział samochód dziadka na końcu pola, tuż przy zaroślach.Podkradł się na tyle blisko, żeby zobaczyć, jak Ricky i Libby się całują.Nic nikomu nie powiedział, bo się bał i wyznał prawdę dopiero teraz.Oczywiście Chandlerowie nie mieli żadnych świadków.Po naszej stronie rzeki nic nie wskazywało na rozkwitający romans.Ricky na pewno się z tym nie zdradził.Dziadek by go zbił.Pan Latcher od samego początku podejrzewał, że ojcem dziecka jest Ricky, ale Libby zaprzeczała; szczerze mówiąc, interesowało się nią również kilku innych chłopaków.Teraz postanowiła powiedzieć całą prawdę: że Ricky ją zgwałcił, i że nie chciała mieć dziecka.- Chcą, żebyśmy je wzięli? - spytała mama.Omal nie jęknąłem.- Nie, chyba nie - odrzekł tata.- Jeszcze jedno dziecko to dla nich tyle co nic.Mama uważała, że dzieciak zasługuje na wychowanie w porządnym domu.Tata na to, że to wykluczone, chyba że Ricky się do niego przyzna.Znając Ricky’ego, można było przypuszczać, że to mało prawdopodobne.- Widziałeś je? - spytała mama.- Nie.- To wykapany Ricky.Jeśli dobrze pamiętałem, nowe Latcherzątko przypominało rękawicę baseballową, a nie Ricky’ego.W ogóle nie przypominało człowieka.Ale mama i babcia strawiły wiele godzin na analizowaniu ludzkich twarzy i badaniu, kto jest do kogo podobny, kto ma czyje oczy, włosy i nos.Patrzyły na dziecko w kościele i mówiły: „Wykapany Chisnhall”.Albo: „Spójrz na te oczy.Ma je po babce”.Dla mnie wszystkie noworodki wyglądały jak lalki.- Więc myślisz, że to jednak Chandler? - spytał tata.- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.ROZDZIAŁ 18Znowu była sobota, ale tej sobocie brakowało podniecenia, które zawsze towarzyszyło wyjazdowi do miasta.Wiedziałem, że pojedziemy, bo nigdy dotąd nie odpuściliśmy sobie dwóch sobót z rzędu.Poza tym babcia potrzebowała kilku rzeczy ze sklepu, zwłaszcza mąki i kawy, a mama musiała pójść do apteki.Tata od dwóch tygodni nie był w spółdzielni.Nie miałem prawa głosu w tej sprawie, lecz mama wiedziała, jak ważny dla prawidłowego rozwoju dziecka jest sobotni film, zwłaszcza dla dziecka ze wsi, takiego, które prawie nie ma kontaktu ze światem.Tak, jechaliśmy do Black Oak, ale bez entuzjazmu.Zawisł nad nami nowy koszmar, bardziej przerażający niż afera z Hankiem Spruillem.Bo co by było, gdyby ktoś dowiedział się o Libby i Rickym? Wystarczyłoby, żeby ten ktoś szepnął słówko na jednym końcu Main Street, a plotka przetoczyłaby się przez całe miasto niczym nawałnica.Panie w sklepie Popa i Pearl poupuszczałyby z wrażenia koszyki i pozakrywały usta dłonią.Starzy farmerzy przed spółdzielnią uśmiechnęliby się szyderczo i powiedzieli: „Nie dziwota”.Starsze dzieciaki wytykałyby mnie palcami, jakbym to ja zrobił Libby dziecko.Mieszkańcy miasta uwierzyliby w plotkę jak w Pismo Święte i dobre imię Chandlerów byłoby na wieki splamione.Dlatego nie chciałem jechać.Chciałem zostać w domu, zagrać w baseball albo pójść na spacer z Tally.Przy śniadaniu prawie nie rozmawialiśmy.Wciąż byliśmy bardzo przygaszeni, pewnie dlatego, że wszyscy znaliśmy prawdę.Ricky zostawił po sobie małą pamiątkę.Zastanawiałem się, czy o tym wie, ale nie zamierzałem podnosić tego tematu.Postanowiłem, że spytam mamę.Później.- Lunapark przyjechał - powiedział Dziadzio.Dzień nabrał rumieńców.Mój widelec zawisł w powietrzu.- O której jedziemy? - spytałem.- O tej samej co zwykle.Zaraz po lunchu.- Jak długo zostaniemy?- Zobaczymy.Lunapark: grupa wędrownych Cyganów mówiących ze śmiesznym akcentem, którzy zimą mieszkali na Florydzie, a jesienią, w pełni żniw, kiedy farmerzy mieli pieniądze, objeżdżali małe, rolnicze miasteczka.Zwykle zjawiali się w czwartek.Bez pozwolenia rozbijali obozowisko na boisku baseballowym i zostawali do niedzieli.Nic nie ekscytowało nas bardziej niż lunapark.Co roku przyjeżdżał inny.W jednym był słoń i gigantyczny żółw, w innym ludzkie dziwolągi: karły-akrobaci, dziewczyna o sześciu palcach i mężczyzna o trzech nogach.Ale wszystkie miały diabelskie koło, karuzelę i kilka innych machin, które jeździły albo wirowały, skrzypiąc przy tym i trzeszcząc i napawając przerażeniem wszystkie mamy.Jedną z takich machin był Slinger, rodzaj wielkiej karuzeli z huśtawkami na łańcuchu, które wirowały coraz szybciej i szybciej, dopóki siedzący w fotelikach ludzie nie wzbili się wysoko w górę i pędząc w powietrzu równolegle do ziemi, nie zaczęli krzyczeć, że mają dosyć.Przed dwoma laty w Monette pękł łańcuch: mała dziewczynka, która siedziała w foteliku, wystrzeliła jak z procy, przeleciała przez cały plac i grzmotnęła w bok przyczepy.Tydzień później Slinger zawitał do Black Oak z nowym łańcuchem i ludzie natychmiast ustawili się w długachnej kolejce.Były też różne budki, gdzie rzucało się obręczami i strzałkami, strzelało z wiatrówki i wygrywało nagrody.Były wróżki, które przepowiadały przyszłość, małe namioty, gdzie każdy mógł zrobić sobie zdjęcie, a czasami przyjeżdżali nawet sztukmistrze.Było głośno, wesoło i kolorowo.Wiadomość o przyjeździe lunaparku rozchodziła się lotem błyskawicy i do Black Oak zjeżdżały tłumy z całego hrabstwa.Ja też chciałem jechać, i to bardzo.Kto wie, myślałem, może w tym podnieceniu ludzie przestaną wypytywać o Libby Latcher.Szybko przełknąłem grzankę i wybiegłem na dwór.- Lunapark przyjechał - szepnąłem do Tally, kiedy spotkaliśmy się przy traktorze.- Jedziecie? - spytała.- No jasne.Mielibyśmy przepuścić taką okazję?- A ja coś wiem - szepnęła, strzelając wokoło oczami [ Pobierz całość w formacie PDF ]