RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Machamy do siebie rękoma, po czym pan Cox, wiosłując, dopływa skifem do swojej ogromnej barki.Wiem, że on i jego żona bardzo kochają zwierzęta.Przywiązuję bączka do brzegu i maszeruję helage do domostwa naszych sąsiadów.Gdy tam zachodzę, worek jest już rozwiązany, a jego wnętrze ukazuje pięć szczeniaków, które nie mogą mieć więcej niż kilka dni.Dwa pieski się utopiły, co wywołuje wściekłość pana Coxa i doprowadza do łez jego żonę.- Ach, monsieur Wharton.Przez takie zbrodnie czło­wiek traci wiarę w ludzkość.Któż może przewidzieć, co by w przyszłości wyrosło z tych małych istot? A może dałyby one początek nowej rasie genialnych psów.Pan Cox milknie strapiony.Jego żona schodzi spiesz­nym krokiem do kuchni, skąd po chwili wyłania się, niosąc ciepłe mleko.Ma nawet buteleczkę do karmienia niemowlaków, do której nerwowo wlewa pokarm.Po­dejrzewam, iż nie są to pierwsze bezpańskie zwierzęta, którym Coxowie uratowali życie.- Tak, tak, monsieur Wharton.Kto wie, czy któraś z tych istot nie była Albertem Einsteinem psiego rodu.Cóż za strata.Odpieram, że trzy szczenięta zostały przy życiu.- Chyba wszystkie nie mogły być Albertami Ein­steinami, prawda, panie Cox?Tak bardzo się rozgorączkowałem, że zaczynam już mówić z brytyjskim akcentem.Cox spogląda na mnie z błyskiem w oku.;- Powiem panu, jak je nazwę.Ten z białą cętką na łbie będzie się wabił Einstein.Ten drugi, z białą łapą, to będzie Zweistein, a ten z białym ogonkiem - Dreistein.Trzy małe szczeniaczki wyrastają na wielkie, niemal całkowicie czarne bestie, przypominające wyglądem retrievery - dzikie, okrutne i ostre.Pan Cox próbuje mi jednego podarować, lecz spotyka się z uprzejmą odmową; nie przepadam za psami.Choć wielokrotnie nazywano mnie sukinsynem, należę do innego gatunku.Poza wszyst­kim odczuwam silną awersję do trzymania naszych młod­szych braci w niewoli; nie wychodzi to na dobre ani i więzionym zwierzętom, ani też zwierzętom, które je więżą.Pan Cox, który ma dar przekonywania, namawia dwie inne mieszkające na Sekwanie rodziny, aby wzięły pozo­stałe psy.Dla siebie zatrzymuje jedynie Einsteina.Drugi szczeniak wędruje do cumujących w dole rzeki Austra­lijczyków nazwiskiem Palstra, a trzeci staje się własno­ścią ich bezpośrednich sąsiadów, holenderskiego małżeństwa, państwa Toy.Co ciekawe, żadna francuska rodzina nie wykazuje zainteresowania psami.Państwo Le Clerc kupili sobie niedawno wielgachnego doga, który bez mała podporządkował ich sobie.Te trzy pochodzące z jednego miotu psy tworzą stado.Ponieważ zarówno państwo Palstra, jak Toy nie lubią trzymać zwierząt w domu, więc retrievery wałęsają się najczęściej na dworze.Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że polują w stadzie i że to ja najczęściej padam ich ofiarą.Nieważne czy spaceruję, biegam czy jadę na rowerze po helage, psiska z uporem rzucają się na mnie - gryzą, szarpią i kąsają, jeżąc grzbiet i warcząc groźnie; krótko mówiąc, robią wszyst­ko, tylko nie żyją w myśl dziedzictwa, które nadał im jan Cox.Gdy rozmawiam o tym z właścicielami, ci unoszą ręce do góry i - jak zwykle - zaręczają, że ich psy nie gryzą, więc nie mam się czego obawiać.Ja jednak nie przestaję się martwić.Pewnego dnia przebiera się miarka; zwierzaki fundują mi bieg po dwustumetrowej ścieżce zdrowia – mam tego dość.Kupuję pistolet na wodę i napełniani go drobno zmieloną papryką.Gdy nazajutrz rano, jak zwy­kle, wyjeżdżam na rowerze, bestie już na mnie czekają.Jestem gotów, pedałuję wolno po helage.Psy rozprasza­ją się, by wziąć mnie w ogień krzyżowy.Ostrzeliwuję się na lewo i na prawo, celując w białka ich ślepi.Z począt­ku reagują zdziwieniem, potem wpadają w popłoch i zaczynają się nawzajem tratować, trąc oczy łapami, skomląc i biegając w kółko.A ja jadę dalej rowerem, nie wadząc nikomu.Gdy wracam, czają się i podchodzą w moją stronę.Spokojnie wjeżdżam prosto między nie; dochodzę do wniosku, że na przekór temu, co twierdzi pan Cox, stado to składa się z samych psów półgłówków, które niczego się w życiu nie nauczą, ale się mylę.Jak tylko wyciągam zza pazuchy moją wspaniałą broń, psy wyco­fują się.Strzelam za tymi, których zdołam dosięgnąć, żeby wzmocnić negatywny bodziec.Wolałbym nie nosić przy sobie pistoletu na wodę do końca życia.Czy biegam, czy jeżdżę, czy spaceruję tamtędy, za­wsze stosuję tę samą taktykę, która w końcu przynosi skutki; starczy, że psy mnie zobaczą, zaraz podkulają ogon pod siebie i skomląc, salwują się ucieczką do swoich łodzi.A więc sukces.Później składani wizytę państwu Toy i Palstra, wyjaśniając, w jaki sposób mu­siałem się bronić.Nie protestują.Co innego pan Cox.- Ależ to okrutne, szanowny panie! Przecież to tylko głupie stworzenia, które robią jedynie to, co dyktuje im natura.- Poprzednio twierdził pan, że wcale nie są głupie.Nie będę się na ten temat spierał, panie Cox.Lecz ja też jestem tylko zwierzęciem, które robi to, co dyktuje mu natura: bronię się przed stadem dzikich zwierząt, które mi zagrażają.Nie odmówi mi pan chyba tego prawa do postępowania zgodnie z naturą, które przyznaje pan psom?Pan Cox bez słowa odwraca się do mnie plecami.No cóż, jakoś to przeżyję.Mimo wszystko nadal nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego Anglik wysyła Amerykanino­wi telegram napisany po francusku.Nie wydaje się to zbyt mądre.Może oryginalne, ale na pewno niezbyt mądre [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl