RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Do hotelu dotarłem o zmroku.Stoi nad brzegiem leś­nego jeziorka u stóp łagodnego zbocza.Zimą na pewno wszystko mieni się tutaj kolorami narciarskich skafan­drów.Teraz, latem - cisza i spokój.Z gór ciągnie chło­dem, nad łąką ściele się wieczorna mgła.Nie mam czasu na podziwianie piękna przyrody.Idę do swojego pokoju, na drugie piętro.Nie mogę trafić kluczem do zamka.Trzeba wziąć się w karby.Otwieram drzwi, walizkę ci­skam w kąt - i pod prysznic.Czysty, wykąpany, wkładam świeży, wyprasowany garnitur, na szyję jaskrawą apaszkę, staję przed lu­strem.Nie, nic z tego: oczy nalane ołowiem, wargi zaciś­nięty - fatalnie.Wyraz twarzy powinien być pogodny, beztroski.O, już lepiej.Teraz na dół, powoli, niespiesz­nie.Patrzą na mnie ludzie i nikomu nie przyjdzie na myśl, jakie mam trudne, wypełnione ciągłą pracą życie bez niedziel i świąt, jaki mam za sobą wyczerpujący dzień.A przecież jeszcze nie fajrant - dopiero zaczynam.Na sali orkiestra gra na całego.Kolorowe światła mio­tają się po ciemnych ścianach, po suficie, po rozbawio­nych twarzach tryskających energią ludzi.Naraz wyrywa się trąbka, przeraźliwym głosem zagłuszając kaskady dźwięków i zniewalający rytm wciąga roztańczony tłum.Czuję w dłoni ostry chłód wilgotnego kryształu, uno­szę roziskrzony kielich z przezroczystym palącym napo­jem i zasłaniając nim twarz wolno omiatam wzrokiem salę.Staram się opanować napięcie, kątem oka dostrze-gam człowieka, który w zielonej glansowanej teczce fi­guruje pod numerem 713.Widziałem go przedtem tylko jeden raz, na malutkiej fotografii, ale teraz poznaję bez­błędnie.To on.Przykładam szkło do ust, pociągam al­kohol, wolno odwracam twarz.On powoli podnosi na mnie wzrok.Nasze spojrzenia krzyżują się.Udając ra­dosne zdziwienie macham mu ręką na powitanie.Zdu­miony odwraca się za siebie - nikogo.Znów patrzy na mnie pytająco: - Do kogo machasz? - do ciebie, do cie­bie, do kogóżby innego! - Rozsuwając tańczących, z kie­liszkiem w dłoni przepycham się w jego kierunku.- Jak się masz! Nigdy bym nie przypuszczał, że cię tu spotkam! Pamiętasz ten wspaniały wieczór w Vancouver?- Nigdy w życiu nie byłem w Kanadzie.- O, przepraszam - mówię speszony, wpatrując się w jego twarz.- Tak tu ciemno, a pan tak bardzo przy­pomina mojego znajomego.Proszę wybaczyć.Znów przebijam się do baru.Ze dwadzieścia minut przy­glądam się tańczącym.W moim życiu nigdy nie było czasu na tańce.Staram się teraz zapamiętać najbardziej charak­terystyczne ruchy.Kiedy przyjemne ciepło rozlewa się po całym ciele, wstępuję na parkiet, a tłum życzliwie się roz-stępuje.Tańczę długo.Stopniowo moje ruchy nabierają właściwej giętkości i swobody.A może tylko mi się tak zda­je.W każdym razie nikt nie zwraca na mnie uwagi.Rozba­wiony tłum przyjmuje wszystkich i wybacza wszystkim.Nie wiem nawet, kiedy odszedł.Opuściłem bar późną nocą jako jeden z ostatnich.VRankiem dźwięk budzika wyrywa mnie ze snu.Długo leżę z twarzą wtuloną w poduszkę.Męczy mnie chroni­czne niewyspanie.Pięć godzin to stanowczo za mało jak na wielomiesięczne zaległości.Wreszcie zmuszam się do wstania.Kwadrans katuję się forsowną gimnastyką, potem lodowaty prysznic, po nim gorący i znów lodowaty, i znów prawie wrzący.Kto regularnie stosuje tę procedurę, wygląda o 15 lat mło­dziej.Dziś muszę mieć rześki i wesoły wygląd.Schodzę pierwszy na dół i z obojętną miną pogrążani się w porannej prasie.Oto schodzi na śniadanie starsze małżeństwo.Po chwili kobieta w nieokreślonym wieku, nieokreślonej narodowo­ści z głupim, napastliwym pieskiem.Oto grupa Japończy­ków.A oto i mój człowiek.Uśmiecham się, kiwam mu głową.Poznaje mnie, odpowiada na pozdrowienie.Po śniadaniu wracam do pokoju.Sprzątanie jeszcze się nie zaczęło.Wywieszam na drzwiach tabliczkę „Nie prze­szkadzać", zamykam drzwi na klucz, spuszczam żaluzje i w półmroku z rozkoszą wyciągam się na łóżku.Dawno marzyłem o takim dniu, kiedy nigdzie nie trzeba się spie­szyć.Staram się odtworzyć w pamięci szczegóły z poprze­dniego dnia, lecz tylko błogi uśmiech wypływa na mojej twarzy.Z tym uśmiechem najpewniej zasypiam.Wieczorem tańczę zapamiętale.On siedzi na tym samym miejscu, co wczoraj.Jest sam.Ujrzawszy go uśmiecham się przyjaźnie.Puszczam do niego oko i na migi zapraszam do rozochoconego tłumu.Uśmiecha się i gestem odmawia.Następnego ranka znów jestem pierwszy w holu.Zja­wia się tuż po mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl