[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Równy z pana gość.Will poczuł do nieszczęśnika sympatię, pomyślał, że podcieranie go nie będzie już tak wstrętne.Nie mógł usnąć, mając w oczach jego groteskowe jaja.Dlaczego Bóg, czy Natura, czy cokolwiek postąpiło z tym chłopcem tak okrutnie? Usnął wreszcie, ale go natychmiast obudził dźwięk, jaki wydaje krztuszący się człowiek.To Scotty opadł na bok i chwytał powietrze.Will zdołał go posadzić.Lubił Scotty'ego z każdym dniem coraz bardziej.Chłopiec nigdy się nie skarżył, a ilekroć krzyknął z bólu, gdy Will pomagał mu siadać na toalecie, przepraszał.Po szczególnie bolesnej wyprawie na ceber, pewnej nocy Scotty westchnął: - Myślę, kapitanie, że odchodzę.Will nie zrozumiał jego słów.- Nie martw się, ja cię oczyszczę.- Nie, kapi-tanie.umieram.- westchnął, by łyknąć powietrza.Will skoczył na równe nogi i wyprostował Scotty'ego.- To na nic - powiedział młodzik.- Nie mogę oddychać.Nie mogę.Cieszę się, kapitanie.- Wyciągnął ku Willowi ramię: - Daj rękę! - Will zacisnął dłoń na jego dłoni.Scotty wbił w dłoń Willa paznokcie, ale ten nie czuł bólu.- Mm-matko! - Scotty poderwał się jak ryba wyskakująca z wody, potem nagle opadł.Nie żył.Will płakał.Pod koniec trzeciego tygodnia Will był już dość silny, by chodzić bez niczyjej pomocy, odesłano go więc do baraku.Wiedział, że zaszła w nim nieodwracalna zmiana.Nie mogąc tej nocy usnąć, myślał że to szczęście mieć takich przyjaciół jak Bliss i Wilkins; i że miał szczęście poznając Scotty'ego.Myślał o jego rodzinie.Jakże on ją kochał.Razem z jej dziwactwami i sztuczkami, które czyniły ją jeszcze droższą.Przysięgał sobie, że gdy wróci, postara się raczej zrozumieć, niż sądzić.Ujrzał brzydki dom w Williamstown.We wspomnieniach wszystkie izby były czyste.Wspominał wycie wichru wokół kalenicy nad jego łóżkiem i muzykujący brzęk linii telefonicznej.Słyszał deszcz postukujący w okno.Wszystko to było takie sympatyczne.Czuł słodkie zapachy unoszące się schodami znad kuchni w owe cudowne dni, kiedy im matkowała Floss.Wszyscy uważali, że jest do tego powołana.A kiedy odeszła, by zacząć własne życie z Tadashim, uznali to, włącznie z Willem, za dezercję.Byliśmy tacy niesprawiedliwi, pomyślał.Deszcz tłukł o dach, cofając go w myślach ku Cabanatuan i przypomniał mu wielką burzę nad Tokio, gdy drzewo padło na dach.Krzyczał przerażony.Przybiegła mama, by go uspokoić.Miał wtedy trzy, czy cztery lata? Jeszcze słyszy jej słowa: - Zawsze, gdy coś cię przestraszy, gdy pomyślisz, że nie masz przyjaciela, i że cały świat jest przeciw tobie, zmów małą modlitwę.Zabawne, nie pamiętał wyglądu matki, ale zawsze słyszał jej słowa.Nie modlił się od wielu lat, zaczął się modlić teraz.Zapadł w głęboki sen i śnił coś rozkosznego.Był w domu, ale dom nie przypominał tego z Williamstown; siedział przy długim stole, wokół którego zebrała się cała rodzina, mama i reszta, a stół był zastawiony najsmakowitszym, pachnącym jadłem, jakie kiedykolwiek widział.I było go więcej niż dość dla wszystkich.Ogromny indyk i ziemniaki purée, i parujący sos, wielki talerz żurawiny i płaskie bułki, i mleko, placki z dynią i cytrynowe bezy, i orzechy, i cukierki.I wszyscy się śmiali.Nie było kłótni, swarów ani pretensji.Zbudził się odświeżony i pełen nadziei.Nabrał teraz pewności, że przeżyje.Odzyskał wiarę, miał dobrych przyjaciół, musiał się tylko czymś zająć.Po śniadaniu oświadczył obu przyjaciołom, że ma zamiar zgłosić się ochotniczo na nadzorcę w obozowej fermie.Oficerowie nie musieli pracować, ale ci, którzy chcieli coś robić, mogli obejmować kierownictwo nad grupami.5.Tego ranka Will stanął w szeregu załogi obozowej fermy.Miał na głowie cenny, acz zmacerowany, kapelusz Wilkinsa z szerokim rondem.Wyprowadzono jeńców za bramę, a potem piaszczystą drogą do fermy.Była to obszerna połać o powierzchni jakichś trzystu akrów, na której uprawiano ryż, kukurydzę i warzywa.- Warto tu być - powiedział Will.Wysoki, kościsty człowiek spojrzał nań jak na wariata.-To pewnie twój pierwszy dzień - bąknął kątem ust.- Stul gębę, nadchodzi Anioł.Wyrósł obok Willa krępy, krzepki, trójgwiazdkowy japoński szeregowiec z długim na cztery stopy styliskiem motyki.- Schylić kark!Will udał, że nie zrozumiał, wtedy strażnik brutalnie przygiął mu głowę i złoił mu plecy półtuzinem razów.- To za gadanie - szepnął kościsty facet.Will kulał, kościsty musiał mu pomóc, by dotrzymał kroku grupie.- Ruszaj się i milcz.Szczęśliwie do fermy pozostało tylko parę jardów.Grupy zaczęły się rozchodzić do różnych zajęć.Jedne nosiły wodę; inne gracowały; jeszcze inne plewiły.Dowodzący grupą amerykański major odciągnął Willa na stronę i objaśnił, jak ma dowodzić oddziałem plewienia.- Dbaj, żeby ludzie plewili w dobrym tempie, byle nie za szybko.Dwaj najgorsi strażnicy to Anioł i taki mały gnojek, którego przezywamy Nalot.To prawdziwy skurwiel.Pamiętaj, należy się ruszać.- Przedstawił Willa oddziałowi.- McGlynn jest tu pierwszy dzień, więc nie próbujcie robić go w konia.Nalot jest w podłym nastroju.Chce, żebyście wyrwali z tej grzędy każdy chwast.Nie wolno wam kucać ani klękać.Musicie się zginać w pasie i stać na prostych nogach.Kuku jęknęło.- Nalot chce dziś widzieć tu tylko łokcie i dupy.Teraz do roboty.Will spostrzegł, że większość ludzi miała drewniaki swojej roboty zwane naprzodami, wycięte na łapu-capu.Wkrótce słońce zaczęło dopiekać i jeden z ludzi ustał.Will ostrzegł go, że musi się ruszać i kazał mu wypiąć tyłek.W tejże chwili pojawił się ów krzepki trójgwiazdkowy japoński szeregowiec i wrzasnął:- Speedo! Speedo! - Machnął żwawo kijem, powtórzył to słowo kilka razy i ruszył dalej.- To jest Wielki Speedo - ktoś poinformował Willa.-To jedyne angielskie słowo, jakie zna.Macha tym kijem, ale nigdy nikogo nie uderzył.Ale, och, nadchodzi Mały Speedo.- Ludzie zaczęli pracować pokazowe, ponieważ nadchodził drobny, paskudny na gębie strażnik.Ten też wykrzykiwał swoje „speedo! speedo!" ale słowo to akcentował na plecach jeńców okrutnymi razami długiego bambusowego kija.W ciągu jednej godziny Will poznał jeszcze dwunastu strażników i uznał, że należą do trzech typów: żołnierzy regularnej armii już po trzydziestce, którzy byli surowi, ale po wojskowemu powściągliwi, młodych rekrutów, którzy nie wąchali prochu i pragnęli się wykazać służbistością, oraz poborowych z Formozy, których traktowano źle i którzy swoją niedolę odbijali na jeńcach.O jedenastej odprowadzono ludzi z powrotem do obozu na posiłek południowy.Grupa Willa była wykończona męczącym odchwaszczaniem, a on czuł wyrzuty sumienia, ponieważ tylko ich nadzorował.Dwugodzinna przerwa przywróciła im siły, wrócili na swoje grzędy w nieco lepszym nastroju.Gdy popędzono ich z powrotem do obozu, nawet Will czuł się zmęczony.Ledwie zdążył lec na wyrku, by odpocząć przed kolacją, gdy do baraku wpadł jakiś i wrzasnął: - Pułkownik robi inspekcję! - Rozległy się jęki dezaprobaty.Asystent komendanta obozu, pułkownik Bartlett, oficer kwatermistrzostwa z Corregidoru, zatruwał życie swoimi częstymi inspekcjami.Will spuścił moskitierę i ukrył w posłaniu dodatkową odzież, jaką udało się jemu i dwóm współkolegom zgromadzić.Bliss i Wilkins chowali w pośpiechu pod barakiem dodatkowe puszki, butelki i naczynia kuchenne quanu.- Nadchodzi ten sukinsyn! - ktoś krzyknął i ludzie zaczęli się niemrawo ustawiać przed pryczami w nierówny szereg [ Pobierz całość w formacie PDF ]