[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mieliśmy przewodników na podróż przez dżunglę, a pośrednio nawet tłumaczy na ziemiach, które leżały poza nią.Posiłkując się swym zwykłym, idiotycznym poczuciem humoru, Goblin przezwał ich Łysolem i Astmatykiem, z powodów, które były oczywiste.Ku mojemu zakłopotaniu, imiona przyjęły się.Ci dwaj starzy chłopcy przypuszczalnie zasługiwali na coś lepszego.Ale z drugiej strony.Przez resztę dnia nasza droga wiodła między zarośniętymi, przygarbionymi wzgórzami, a kiedy zaczął zapadać mrok, wjechaliśmy w szczelinę między dwoma pagórkami.Stamtąd mogliśmy oglądać zachód słońca, rzucający krwawe smugi na szeroką rzekę, oraz bogactwo zieleni rozciągającej się za nią dżungli.Za nami znajdowały się brązowe garby, spowite warstwą indygowej mgły.Owładnął mną nastrój refleksyjny, ospały, zbliżony niemal do smutku.Wychodziło na to, że osiągniemy dział wodny nie tylko w sensie geograficznym.Czułem się tak, jakby ta rzeka zbierała moje łzy.Dużo później, gdy nie potrafiłem zasnąć od kłębiących się w głowie pytań, co właściwie robię tutaj, w tym obcym kraju, i desperackich odpowiedzi, że przecież i tak nie mam nic innego do roboty, ani dokąd pójść, wstałem z posłania i odszedłem od ciepła rozchodzącego się wokół ogniska.Kierowałem się w stronę jednego ze wzgórz, wiedziony jakimś niejasnym przeświadczeniem, że stamtąd będę miał lepszy widok na gwiazdy.Astmatyk, który trzymał wartę, łypnął na mnie z ukosa, otwierając szeroko bezzębne usta, a potem strzyknął strużką brązowej śliny na żar ogniska.W połowie drogi na wzgórze usłyszałem jak zaczyna kaszleć.A jednak dostał mi się wreszcie gruźlik.Księżyc miał niebawem wzejść.Będzie wielki i jasny.Wybrałem sobie miejsce i stałem, obserwując horyzont; czekałem aż wielki pomarańczowy glob przetoczy się nad krawędzią świata.Leciutka chłodna bryza rozwiewała mi włosy.Było tak cholernie spokojnie, że to aż bolało.- Także nie możesz spać?Podskoczyłem.Stanowiła ciemną bryłę na wzgórzu, nie dalej jak dziesięć stóp ode mnie.Gdybym w ogóle ją spostrzegł, pomyślałbym, że to kawałek skały.Podszedłem bliżej.Siedziała z ramionami obejmującymi kolana.Patrzyła na północ.- Usiądź.- W co się tak uporczywie wpatrujesz? - zapytałem, siadając obok niej.- Żniwiarz.Łucznik.Łódź Yargo.- Oraz, bez najmniejszej wątpliwości, dzień wczorajszy.To były konstelacje.Również uniosłem wzrok.Oglądane stąd, świeciły nisko nad horyzontem.O tej porze roku, na północy, znajdowałyby się wysoko na niebie.Znaczenie jej słów zaczęło powoli do mnie docierać.Długą już pokonaliśmy drogę.A tyle mil jeszcze do przejścia.Zaczęła mówić:- To onieśmielające, gdy się o tym pomyśli.To jest daleka droga.To prawda.Księżyc wspiął się ponad horyzont, monstrualnie wielki i niemalże czerwony.Wyszeptała:- Uau! - i wsunęła swą dłoń w moją.Drżała, więc po chwili przysunąłem się i objąłem ją.Wsparła głowę na moim ramieniu.Stary księżyc działał swoją magią.Ten gnojek potrafił zrobić to każdemu.Teraz wiedziałem, dlaczego Astmatyk się uśmiechał.Chwila wydawała się odpowiednia.Odwróciłem głowę - a jej usta uniosły się, by spotkać moje.Kiedy dotknęły mych warg, zapomniałem, kim i czym kiedyś była.Jej ramiona otoczyły mnie, pociągnęły w dół.Drżała w moim uścisku jak schwytana mysz.- O co chodzi? - zapytałem.- Cii - szepnęła.I to było najlepsze, co mogła powiedzieć.Ale, oczywiście, nie mogła tego tak zostawić.Musiała dodać: - Ja nigdy.nigdy tego nie robiłam.Cóż, cholera.Z pewnością wiedziała, jak rozproszyć uwagę mężczyzny i natychmiast rozbudzić tysiące zastrzeżeń w jego głowie.Księżyc wspinał się po niebie.Zaczęliśmy się nawzajem uspokajać.W jakiś sposób pozbyliśmy się części rzeczy.Zesztywniała.Mgła zasnuwająca jej oczy rozwiała się.Uniosła głowę i leniwym wzrokiem wpatrzyła w przestrzeń za moimi plecami.Jeżeli jeden z tych klaunów zakradł się za nami, aby podglądać, miałem zamiar połamać mu rzepki w kolanach.Odwróciłem się również.Nie mieliśmy towarzystwa.Ona obserwowała rozbłyski odległej burzy.- Burzowa błyskawica - powiedziałem.- Tak myślisz? Nie wydaje się bardziej odległa niż Świątynia.A przez cały czas, od kiedy jedziemy przez ten kraj, nie widzieliśmy ani jednej burzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]