RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeraził się.- Jak pan się czuje?Tamten chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili uderzyła gwałtowna nawałnica śnie­żna.Zachwiali się i przywarli do ziemi, by prze­czekać najgroźniejszy podmuch.Góry pokazywały swe białe, lodowate pazury.Kiedy trochę ucichło, Lorant podniósł się pierwszy i bez słowa dołączył do grupy.Tamci za­częli się już wspinać na pierwsze skały.Buńda szedł pierwszy.Przed sobą miał skalną grzędę, wymiecioną do czysta ze śniegu, połyskującą matowo skorupą chropowatego lodu.Ruszył więc wolno, krawędziami butów wybijając stopnie.Orbanowicz, Boruń posuwali się za nim.Lorant został nieco z tyłu.Na końcu szli obaj Zdanieccy.Inżynier zatrzymał na chwilę syna.- Marcin - zawołał poprzez wzmagające się wycie nawałnicy - idź za nim, uważaj.On jest strasznie słaby.Nie wiem.- Chciał powie­dzieć: "Nie wiem, czy idą sobie radę", lecz wiatr wtłoczył mu słowa do otwartych ust.Marcin zrozumiał, o co chodzi.Skinął głową i ru­szył za Lorantem.Pierwszą grzędę przebyli z ogromnym wysił­kiem, ale gdy znaleźli się na niewielkiej, zasy­panej śniegiem płasience, przed sobą we mgle i zamieci zobaczyli następną - stromszą, pokrytą lodowym szkliwem i wypolerowaną przez wi­churę.Stali w milczeniu.Buńda oślepionymi śnie­giem oczami lustrował zlodowaciałą pochyłość.Wahał się.Przez chwilę ogarnęło go zwątpienie.Miał zamiar zawrócić, ale wtedy przypomniał so­bie rozmowę z Bukowym.Teraz, jakby na prze­kór jemu i sobie, postanowił przeprowadzić tych ludzi przez przełęcz.W lodowej caliźnie zoba­czył ciemniejszą rysę prowadzącą ukosem przez grzędę.Z wściekłością jął kijkami rąbać w niej stopnie.Szedł z nieludzkim uporem, jak gdyby uwziął się i chciał przemóc własny strach.Lotni­cy, widząc jego zaciętość, ruszyli za nim.Nawałnica wzmagała się z każdą chwilą.Młody Zdaniecki ze wzrastającym niepokojem obserwował Loranta.Ten bez wahania wszedł na grzędę.Pierwszą stromiznę pokonał z podobną jak Buńda zawziętością, lecz gdy znalazł się na przechyle, a wiatr natarł na niego, zachwiał się, narty wypadły mu ze zgrabiałych rąk, a on obsu­nął się na kolana.Marcin usiłował dotrzeć do niego, lecz zanim pokonał grzędę, Lorant bezsilnie opadł na oblo­dzone skały i jak człowiek pozbawiony kości za­czął się zsuwać.- Trzymaj go! - zawołał Marcin do wspina­jącego się niżej ojca.Ten rzucił narty, chciał złapać Loranta, ale nie zdążył.Bezwładne ciało coraz szybciej sunęło w dół, wreszcie spadło na niższą grzędę i zniknęło w zmagającej się nawał­nicy.Teraz obaj pospieszyli na ratunek; schodzili gładką lodową stromizną.Nagle Marcin pośliz­nął się, podciął nogi ojcu i obaj zaczęli toczyć się w dół.Zatrzymali się dopiero w głębokim śniegu.Marcin wygrzebał się z trudem.Ro­zejrzał się.W oślepiającej śnieżycy zobaczył nad sobą zarys skalnej grzędy.Zaczął szukać Loranta.Przeciął na ukos stok.Po kilku krokach na­stąpił na coś miękkiego, a gdy się pochylił, zo­baczył leżącego człowieka.Chwycił go za ramio­na, uniósł, potrząsnął.Lorant był jak z ciężkiej gumy, głowa i ręce opadły mu bezwładnie.Po­łożył go więc na śniegu.W tym momencie z upiornej mgławicy wyło­nił się ojciec.Marcin opuścił bezradnie ręce.- Zdaje się, że nie żyje - zawołał najgłoś­niej, jak mógł.Inżynier w trwożnym pośpiechu uklęknął obok leżącego lotnika, ujął w dłonie jego głowę, zaj­rzał mu w oczy.Oczy były nieruchome i martwe.Rozpiął więc wiatrówkę i przyłożył ucho do piersi.Nie usłyszał nawet szmeru.Wtedy wypro­stował się w klęczkach i pełen trwogi wzrok skierował na syna.- Nie żyje - wyszeptał.20W kuchni było ciepło.Pachniało su­szącym się za piecem drzewem i kapuśniakiem na boczku.Bukowa przysunęła garnek z kapuś­niakiem na skraj blachy, zdjęła z półki dwa ta­lerze.- Toście pewno straśnie domarzli - spojrzała z ukosa w stronę stołu.- Ej, domarzli, domarzli - Zuzaniak nabijał krótką, góralską fajeczkę.- Przydałoby się coś mocniejszego.- Góralska herbata - zaśmiał się Jędrek.- Nie zawracajcie mi głowy - ofuknęła ich z humorem Bukowa.- Mamo - odezwała się z ławy Brońcia, młodsza siostra Jędrka - dyć widziałak u was w komorze.- To na chorobą nie dej Boże - Bukowa drobnymi kroczkami z talerzami w dłoniach zbli­żała się do stołu.- Dyć jo chory - żartował Zuizaniak.- Coś mnie tak dźgo i dźgo w boku, co dychnąć nie mogę.- Dejcież mamo, bo nos do cna przewiało - mrugnął porozumiewawczo Jędrek.- Dejcie, na­robili my się przy tym drzewie.Całe było śnie­giem zasute.- No, wej - uległa Bukowa.- Wy byście z cłowieka duse wypucyli.A ty - zwróciła gnie­wne spojrzenie na Brońcie - na drugi roz to sie nie wtrącoj.Co będzie, jak kto, nie dej Boże, za­choruje? - Rzuciła ścierkę na ławę i znikła za drzwiami.Po chwili wróciła z ćwiartką spirytu­su.Wtedy za oknem szarpnął się na łańcuchu Buśtyn, a za chwilę dało się słyszeć jego ujadanie.Bukowy wstał, popatrzył z niepokojem na drzwi.Zuzaniak chwycił go za ramię.- Pockoj, jo wyjdę zobacyć.- Nie czekając na odpowiedź wyszedł do sileni.Kiedy znalazł się za progiem, w ćmie i kurzawie ujrzał dwóch nar­ciarzy zbliżających się do domu.- Kto tam? - zawołał napiętym głosem.Ten, kto szedł pierwszy, krzyknął coś słabym głosem, lecz poświst wiatru zdusił jego słowa.Zuzaniak ruszył ku nim.Nagle zatrzymał się zdu­miony [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl