[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lilka usiłowała zorganizować na odległej łące zabawę w rusałki, Lucyna w odpowiedzi narysowała tylko kółko na czole.Narwała się na ten pomysł wyłącznie ciocia Jadzia, którą skusiła fotogeniczność rozrywki i jedynym jej rezultatem pozostała podobizna Lilki w żniwnym wieńcu na głowie.Moja mamusia, Teresa i Lucyna cały dzień pętały się po ogrodzie, głównie w okolicy studni, jakby domyślały się, że tam spoczywa przywalona kamieniami tajemnica.Aż do nocy nic się nie dało zrobić.Szaleńczo zdenerwowana i przejęta leżałam następnego poranka na materacu za pniem drzewa, z Jaśkiem pod głową i okręcona kocem.Słońce już wzeszło.Było mi ciepło i wygodnie, więc większą część nocy zwyczajnie przespałam, budząc się tylko co jakiś czas i wyglądając złoczyńców.Możliwe, iż mimo emocji zasnęłabym jeszcze raz, gdyby nie to, że nagle ujrzałam Marka.Wylazł ze studni, nie kryjąc się wcale, i pochylił nad czymś, co leżało na obmurowaniu studni.Po chwili przykląkł nad tym.Dokładnie w tym samym momencie otworzyły się drzwi baraku na kółkach i na ganeczku ukazała się moja mamusia w nocnej koszuli, w szlafroku i z wielką bańką na mleko w ręku.Z niezwykłą wyrazistością widziałam wszystkie kolejne fazy rozwoju sytuacji.Marek klęczał przy studni, odwrócony do baraku prawie tyłem.Wzrok mojej mamusi padł na pochyloną sylwetkę, widoczną dla niej wprost pod słońce.Na ułamek sekundy zamarła, po czym w oku błysnęło jej dziko i mściwie.Zbiegła ze schodów, jakby jej ubyło czterdzieści lat, niczym duch przemknęła przez ogród i z okrzykiem:— Czekaj, łobuzie, ja ci pokażę! — zamierzyła się bańką na Marka.Dalsze wydarzenia nastąpiły prawie równocześnie.Niebaczna na wszelkie obietnice i przysięgi, wystartowałam z materaca, święcie przekonana, że moja mamusia zdąży przy gruchać mu tą banią w łeb i nawet wepchnie go do studni.Marek poderwał się, chwycił bańkę w powietrzu, pokrywka z głośnym brzękiem poleciła na kamienne obmurowanie.Moja mamusia zachwiała się, Marek rzucił bańkę, która z jeszcze większym brzękiem wpadła do studni i złapał moją mamusię.Drzwi baraku otworzyły się z trzaskiem i wypadła z nich rozwścieczona Teresa ze swoją szczęką w garści, za nią z impetem wyskoczyła Lucyna, obie zjechały ze schodków, hałaśliwie, ale na szczęście bez krzywdy.Moja mamusia zamarła z opuszczonymi rękami i nieopisanie zdziwionym wyrazem twarzy.— O mój Boże — powiedziała głęboko rozżalona.— Myślałam, że to ten głupi bubek…Teresa bez słowa zawróciła do wozu ubrać się w zęby.W drzwiach zderzyła się z Lilką i ciocią Jadzią, ciocia Jadzia, również bez słowa, zawróciła po aparat fotograficzny.Działały co najmniej tak, jakby z góry miały wszystko zaplanowane.W parę chwil potem cała rodzina z wyjątkiem ojca stała dookoła studni.— No proszę! Mówiłam wam! — rzekła Lucyna z triumfem.— Wiedziałam, że oni szukają tego w studni! Frajerzy, myśleli, że nie zgadniemy! A na mapce wyraźnie było napisane to S!…— No! — pogoniła niecierpliwie moja mamusia.— Ja chcę zobaczyć, co to jest!— Ale będzie śmiesznie, jak się okaże, że to stary nocnik po babci — powiedziała Teresa.— Przesuńcie się trochę! — zawołała ciocia Jadzia.—.Bo mi nie obejmuje całości.Żadne prośby, perswazje i tłumaczenia nie zdały się na nic.Nie było takiej ludzkiej siły, która spowodowałaby nie tylko ich powrót do wozu, ale w ogóle oddalenie się bodaj o metr.Marek, zły i zdenerwowany, zrezygnował z wysiłków, zmierzających do zachowania podstawowych zasad BHP.— Nożyczki—powiedział rozkazująco.— W takim razie proszę mi przynieść nożyczki.Jakieś porządne i ostre.I nie wierzgać mi tutaj nogami!Po nożyczki skoczyła Lilka.Na obmurowaniu studni spoczywała paczka, od której nikt nie był w stanie oderwać oczu.Owinięta była w starą, podgumowaną tkaninę i okręcona sznurkiem.— To jest kawałek niemieckiego, nieprzemakalnego płaszcza… — zaczął Marek.— Aha — przyświadczyła skwapliwie Lucyna.— Gestapowcy takie nosili.Marek spojrzał na nią okropnym wzrokiem.— Nie wiem, co jest pod nim — ciągnął dalej.— Nie dotknę tego, jeśli tu będziecie stały.Macie się odsunąć i położyć wszystkie plackiem!— Nie wiem po co — rzekła Teresa z niesmakiem.— Pewnie schowała tam stary rewolwer albo co.Sam strzeli?Lilka wróciła z nożyczkami, za nią nadciągnął ojciec w piżamie, okręcony kocem, który wlókł się za nim jak tren.Obudził się, ponieważ torba z przyborami do szycia zleciała mu na głowę.Dość długo trwało, zanim, po licznych targach i protestach, cała rodzina dała się wreszcie przekonać i przyjęła pozycję leżącą.Ciocia Jadzia wycelowała w Marka aparat fotograficzny, niczym karabin maszynowy.— Nic nie widzę — oznajmiła z niezadowoleniem moja mamusia.— Te pokrzywy mi zasłaniają.Czy to naprawdę nie można usiąść na krześle?— Nie można! — warknął Marek.— Bandyta — powiedziała z urazą moja mamusia.— O mało go nie zabiłaś, to się teraz nie mądrzyj — skarciła ją Teresa.— Długo mamy tak leżeć?— Aż on to rozpakuje — odparłam.— Bardzo dziwny sposób spędzania urlopu…— Musi rozpakowywać w tym zielsku? — spytała ciocia Jadzia z wyrzutem.— Nie mógłby na ławeczce albo chociaż tam, gdzie jest lepsza widoczność?— Nie, bo w razie czego chce wepchnąć to do studni, żeby tam wybuchło.Więc musi na krawędzi.— Niech wpycha prędzej, bo mnie tu coś ugniata — zażądała niecierpliwie Teresa.— Nie kręć się tak, machasz trawą i wszystko zasłaniasz! — syknęła moja mamusia do ojca.— Kto to widział tak leżeć na gołej ziemi — odparł z naganą ojciec.— Kataru wszystkie dostaniecie…— No prędzej! — pogoniła Lucyna.— Twardo tu i Dorobki przyjdą!Marek powoli i ostrożnie przeciął sznurek w kilku miejscach.Następnie, równie ostrożnie, jął przecinać tkaninę, warstwa po warstwie.Opakowanie opadło, spod niego wychyliło się duże, blaszane pudełko, z boku pudełka ukazała się łagodna morda bernardyna, kremowego w brązowe łaty.Trzask aparatu cioci Jadzi rozległ się niczym wystrzał.— Suchard — szepnęła ze zdumieniem, gorączkowo manipulując przyrządem.— Popatrzcie, przedwojenny Suchard…Rodzina wstrzymała oddech.Marek wyjął pudełko.Zatknięte było zwyczajną, wciśniętą mocno przykrywką [ Pobierz całość w formacie PDF ]