[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Osunął się na stojące na sztorc szczęki.Zasłabł z bólu.Zębiska pułapkizgruchotały mu kości kolanowe i trzymały nogi w sztywnej pozycji, jak u marionetki, lecz góra ciała obwisłajak przekłuty balon.Jedno z ostrzy przecięło chyba żyłę, bo płynący wolno strumień krwi wsiąkał w bryczesy iściekał po nodze na czarną ziemię.W obliczu tego strzępu, który został z mojego kochanka, nogi znów ugięły się pode mną i upadłam.Ręce zacisnęłam na ciemnej torfowej glebie niczym na linie ratunkowej mającej wyciągnąć mnie z przepaści.Zaciskając zęby podniosłam się, a potem równie cicho i ostrożnie jak przyszłam, jak gdyby obawiając sięobudzić kochanego, zmęczonego męża, wycofałam się.Stawiałam sztywne kroki niczym dama dworu, nieodwracając wzroku od sponiewieranego ciała.Przez cały czas krew wsiąkała w ziemię.Miał tu umrzeć jaknędzny robak.Podeszłam do domu cicho niczym rabuś i wśliznęłam się przez otwarte drzwi kuchenne.A potemweszłam do składziku i przywołałam sówkę Mądralę.Poszłyśmy razem tylnymi schodami na balkonik obokmojego pokoju.Nikogo po drodze nie spotkałam.Spojrzałam przez okno na wschodzący księżyc, smutnychudy sierp bladego księżyca i gwiazdę błyszczącą obok niego jak łezka.Całe wieki upłynęły od chwili, gdysiedziałam przy oknie i czułam na sobie gorejący wzrok uśmiechniętego Ralpha.Teraz unikałam światłaRLTgwiazd.Wciąż zastanawiałam się gdzieś w głębi umysłu, czy Ralph już skonał, czy też jego agonia przedłużasię, czy dogorywa w strasznych męczarniach niczym szczur w pułapce.Czy odzyskał świadomość i woła mojeimię w nadziei, że przyjdę i mu pomogę, czy też zrozumiał, że to ja zastawiłam pułapkę, i czeka teraz wciemności z wykrzywioną twarzą na śmierć.Mądrala usadowiła się na szczycie komody.Czujnie patrzyła swoimi wielkimi oczami.Całkiemopierzona, niebawem miała zacząć latać.Ralph obiecał, że wypuści ją na wolność w lesie.Z początku musiałbyją podkarmiać, dopóki nie nauczyłaby się polować.Teraz Mądrala będzie sobie radzić sama.Nadchodzi noweżycie, trudne.Rodzi się w blasku chorego zżółkłego księżyca.Wszyscy musimy się nauczyć walczyć oprzetrwanie.Znikąd pomocy.Kiedyś czułam ufność do ojca, ale to było dawno, w złotych czasach dzieciństwa.Ralph żywił ufność do mnie, do moich uśmiechów, nawet do kłamstw wypowiadanych prosto w oczy.Zaufanie, wiara to już minęło.Sięgnęłam więc delikatnie po sówkę, gołą ręką dotykając jej szponów i piór.Rozsupłałam więzy na kościstych nóżkach.Przymilnie ciepłe stópki wynurzyły się spod piór.Otworzyłamokno i wysunęłam rękę.Nocny wietrzyk nastroszył piórka. No, leć, Mądrala.Bo nie mam już w sobie miłości i mądrości.Sówka mocniej ścisnęła mnie szponami za rękę.Wiatr zakołysał jej ciałkiem, a głowa przechyliła się.Rozglądała się spokojnie. Leć! i okrutnie cisnęłam sówkę w powietrze, mierząc w księżyc, jak gdyby ptak mógł polecieć izabrać cały mój smutek i ból.Sówka spadła.Wyglądała jak puchata miotełka, gdy tak leciała z drugiego piętra.Westchnęłam ciężko, patrząc na jej upadek.Ale nawet uczepiona parapetu, pozostałam niewzruszona.Bolesnawalka Mądrali o wejście w dorosłe życie nauczyła mnie jednego: wszystko co robisz, wszystko co mówisz,wszystko ma swoje konsekwencje.Jeśli rzucam w noc świeżo opierzonego ptaka, może on spaść i skręcić kark.Jeśli dałam znak mordercy, nikczemnik podążył za mną.Jeśli zwabiłam kochanka do pułapki, przytrzasnąłsobie nogi i zaczął krwawić.Sówka spadała dalej, lecz zanim dosięgła ziemi, rozpostarła skrzydełka.Płynnie skierowała się doogródka przy kuchni i zaszeleściła w krzaku porzeczki.W świetle księżyca jej piórka wydawały się blade.Patrzyłam, jak siedzi spokojnie, zdziwiona swoją wolnością.Powoli rozluzniałam rękę zaciśniętą na parapecie.Zauważyłam, że trzymam coś w drugiej dłoni.Nie miałam pojęcia, co to może być.Rozprostowałamzesztywniałe palce i spostrzegłam garść ziemi i liści.Czekając na drugi krzyk Ralpha, zacisnęłam bezwiednierękę na ściółce leśnej i przyniosłam ze sobą zgarniętą wtedy ziemię [ Pobierz całość w formacie PDF ]