[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uformowano nas w czwórki i marsz do lasu.Przeszliśmy zaledwie pięćdziesiąt metrów, gdy padł rozkaz: "Lotnik, kryj się, prawa wolna".A po lewej stronie drogi olbrzymia kałuża.Przeskoczyłem przez kałużę i zniknąłem w lesie.Przecież miałem już wprawę i wiedziałem, że cały figiel polega na zniknięciu i dołączeniu później do grupy.Gdy byłem już w lesie, słyszałem jeszcze rozkazy: "Padnij, powstań", i głos gwizdka na rozkaz: "Lotnik, kryj się".Tym razem ostrożnie wróciłem do obozu.W namiocie nie było żadnego karabinu.Swój jak zwykle schowałem pod siennik - a sam najnormalniej w świecie rozebrałem się i położyłem spać.O godzinie jedenastej wieczorem obudził mnie gwar powracających kolegów.Wszyscy byli oblepieni błotem, bo poprzedniego dnia padał duży deszcz.Dostali chłopaki solidny wycisk.Rozpadały się deszcze.Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy.Przez radio i z prasy wiedzieliśmy o powodziach spowodowanych deszczami.W obozie przerwano ćwiczenia wojskowe, więc przez trzy dni siedziałem u swoich znajomych w miasteczku, nie wracając nawet na noc do obozu.Gdy wróciłem, znalazło się kilku "bohaterów", którzy chcieli mi zrobić kocowanie.Jeden zarzucił mi koc na głowę, a inni zaczęli bić.Wyrwałem się im i zdążyłem zauważyć kilku z tych, którzy mnie bili, nim zdążyli ulokować się na swoich siennikach.Wściekłem się, złapałem karabin za lufę i teraz ja zacząłem bić.Goniłem i biłem tak, że uciekli z namiotu.Zanim położyłem się spać, powiedziałem chłopakom:- Niech się wam nie zdaje, że jak wy macie po dwadzieścia lat, a ja szesnaście, to tak łatwo dacie mi radę.Ja draki nie szukam, ale ostrzegam was, że jak mnie który uderzy, to pożałuje tego.Położyłem się i usnąłem.Nikt mnie więcej nie ruszył.Następnego dnia kolega powiedział mi, że on dopiero w ostatniej chwili dowiedział się, że kilku frajerów umówiło się, że mi wleją za to, że nie chodzę na ćwiczenia."Głupie barany - pomyślałem.- Sami boją się urwać z ćwiczeń, a drugiego chcą bić za to, że potrafi markierować lepiej niż oni.A w dodatku kupą na jednego.Kocowanie powinno się robić takim, za których przewinienia karani są wszyscy, no i kapusiom".Ostatnie dwa dni pobytu na obozie były znowu piękne i słoneczne, ale już szykowaliśmy się do odjazdu.Wreszcie wymarsz na dworzec i powrót do Warszawy.Na tej "zabawie" straciłem zarobek za pół miesiąca, bo na rzecz wyjazdu dano mi urlop bezpłatny.W lipcu 1936 roku spędziłem urlop też na obozie PW.Jechaliśmy w góry, które miałem zobaczyć pierwszy raz w życiu.O pięknie gór słyszałem tak dużo, że wcale nie starałem się wymigać od wyjazdu.Tym razem nie wydano nam żadnego sprzętu.Każdy ładował w swoją walizkę wszystko to, co mu przez dwa tygodnie pobytu na obozie będzie niezbędnie potrzebne, do tego własna menażka i koc przywiązany do walizki.Cały majdan na samochód, a my luzem, bez żadnego obciążenia, piechotką na dworzec.Pociągiem dojechaliśmy do Kołomyi i dalej znów piechotką do miejscowości Piatyń koło Kosowa."Mały" spacerek, trzydzieści kilometrów dobrą szosą.Przed odjazdem - jak zwykle - przemowa komendanta do narodu.Widocznie to już weszło w tradycję, że trzeba chłopaków ostrzec przed grożącym niebezpieczeństwem."Nie należy zawierać żadnych znajomości z miejscową ludnością - mówił komendant.- Cała tamtejsza ludność to Ukraińcy, nastawieni wrogo do Polaków.Komuniści i bandyci.W miejscowości, do której jedziemy, przed kilkoma dniami miał miejsce napad miejscowej bandy opryszków na magazyn broni obozu PW.Zabrano dużo karabinów i obecnie policja szuka skradzionej broni.Uważać trzeba, żeby nie dopuścić do nowego napadu.Wartownikom wydawana będzie ostra amunicja, strzelać należy do każdego, kto nie znając hasła znajdzie się w nocy w pobliżu obozu.Poza tym należy unikać kontaktów z miejscowymi kobietami, bo osiemdziesiąt procent miejscowej ludności choruje na kiłę".Komendant mówił też, że ludność nie chce się leczyć.Że chorzy na kiłę zawierają między sobą związki małżeńskie, następnie rodzą chore dzieci i.dobrze im z tym."Wy jednak - zakończył komendant swoje przemówienie - musicie uważać, bo jak który «kupi» chorobę, to tam nie będzie leczony.Wsadzimy takiego do pociągu i odeślemy do Warszawy.""Jakaś tryfna miejscowość - pomyślałem.- Ale to nic.Zobaczę na miejscu, ile w tym prawdy".Przed wyjazdem apelowano do nas, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą.Wobec tego zabrałem swoje "drewno", to znaczy bandżolę, a inni koledzy gitarę i skrzypce.Siedzieliśmy w jednym przedziale i graliśmy razern, więc po kilku godzinach byliśmy już dobrze zgrani.- Kołomyja! Wysiadać! - usłyszeliśmy wreszcie po wielu godzinach podróży.Ustawiono nas w szeregi, odliczono - i marsz! Jakiś "figus" z gwiazdką na ramieniu kazał "tym z instrumentami" iść na przedzie i grać marsze.Nieźle, co? Wszyscy będą maszerowali swobodnie, bo po walizy przyjechały wozy, a my mamy nieść instrumenty i w dodatku jeszcze grać! Przeszliśmy nie więcej jak dwa kilometry, gdy minęły nas wozy załadowane walizkami, a na każdym wozie siedziało dwóch naszych chłopaków.- Popatrz, Marian, na szczęściarzy - zwróciłem się do gitarzysty, stuknąwszy go łokciem w bok [ Pobierz całość w formacie PDF ]