[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za to resztę ciała miał kosmatą jak u małpy.Inni jeńcy przykucnęli nad różnymi dołami, trzymając się jak najdalej od siebie.Każdy z nich miał przy sobie butelkę z wodą i każdy odganiał stale krążące roje much.Marlowe po raz któryś z kolei pomyślał, że załatwiający się w kucki nagi mężczyzna jest najbrzydszym stworzeniem pod słońcem, a być może także najbardziej godnym litości.Widać było na razie ledwie zapowiedź dnia - coraz jaśniejszą mgiełkę i złociste pasma wpełzające na welwetowe niebo.Od ziemi ciągnęło chłodem, bo w nocy spadły deszcze, a chłodny, łagodny wiatr niósł zapach morza i czerwonego jaśminu.O tak, dziś będzie dobry dzień, pomyślał Marlowe z zadowoleniem.Kiedy skończył, nie wstając z kucków przechylił butelkę i posługując się zręcznie palcami lewej ręki zmył wodą ślady odchodów.Zawsze robił to lewą ręką.Prawa służyła do jedzenia.Tubylcy nie rozróżniali lewej i prawej ręki, tylko rękę do gnoju i rękę do jedzenia.Zresztą wszyscy używali wody, gdyż papier, w jakiejkolwiek postaci, był zbyt cenny.Wszyscy z wyjątkiem Króla, który miał prawdziwy papier toaletowy.To właśnie on dał kawałek papieru Marlowe’owi, a ten rozdzielił go pomiędzy członków grupy, ponieważ znakomicie nadawał się na papierosy.Marlowe wstał, związał sarong i ruszył w stronę baraku, ciesząc się na myśl o śniadaniu.Miało się ono składać jak zwykle z kleiku ryżowego i słabej herbaty, ale dziś grupa dysponowała ponadto orzechem kokosowym, jeszcze jednym prezentem od Króla.W ciągu kilku dni od chwili, kiedy się poznali, zawiązała się pomiędzy nimi swoista przyjaźń.Łączyły ich po trosze sprawy jedzenia, palenia, a także pomoc, bo Król wyleczył salwarsanem tropikalne wrzody, które Macowi zrobiły się na kostkach obu nóg - wrzody te miał od dwóch lat, a on wyleczył je w ciągu dwóch dni.Marlowe świadom był, że choć wszyscy trzej z wdzięcznością przyjmują od Króla cenne dary i pomoc, to jednak lubią go przede wszystkim za to, jaki jest.Już sama jego obecność dodawała im sił i pewności siebie.Człowiek czuł się przy nim lepiej, był mocniejszy, tak jakby wchłaniał w siebie otaczającą go magiczną aurę.- To szarlatan! - powiedział mimowolnie na głos.Kiedy wszedł do baraku szesnastego, większość oficerów jeszcze spała albo leżała na pryczach, czekając na śniadanie.Marlowe wyjął spod poduszki orzech kokosowy, wziął skrobaczkę i duży malajski nóż, parang, a potem wyszedł i usiadł na ławce przed barakiem.Zręcznym uderzeniem parangu rozszczepił orzech na dwie idealnie równe części, odlał mleko do blaszanki i zaczął starannie wyskrobywać jedną z połówek.Skrawki białego jądra wpadały do mleka.Drugą połówkę orzecha wyskrobał osobno.Owinął tę część miąższu w kawałek moskitiery i wycisnął starannie gęsty, słodki sok.Dziś kolej na ten sok, dodawany do ryżowej papki, którą jedli na śniadanie, przypadała na Maca.I znów Marlowe zamyślił się nad tym, jak cudownym pożywieniem jest wnętrze orzecha kokosowego.Bogate w białko i zupełnie pozbawione smaku.A przecież wystarczyło dodać ząbek czosnku, a cały miąższ zamieniał się w czosnek.Ćwiartkę sardynki, żeby nabrał jej smaku i zapachu, którego starczało na wiele miseczek ryżu.Marlowe poczuł nagle wilczy apetyt na orzech.Był tak oszołomiony głodem, że nie usłyszał nadchodzących strażników.Zdał sobie sprawę z ich obecności dopiero wtedy, kiedy zatrzymali się złowieszczo w drzwiach, a wszyscy mieszkańcy baraku wstali już z prycz.- W tym baraku jest radio - oznajmił japoński oficer Yoshima, a jego słowa przeszyły ciszę jak grom.ROZDZIAŁ VIIIPięć minut czekał Yoshima, aż ktoś się odezwie.Kiedy zapalał pierwszego papierosa, trzask zapałki rozległ się jak grzmot.W pierwszej chwili Dave Daven pomyślał sobie: “Boże święty, który to drań nas zdradził albo się wygadał? Marlowe? Cox? Spence? Pułkownicy?” Potem ogarnęło go przerażenie, przerażenie w niedorzeczny sposób zmieszane z ulgą, że oto nadchodzi dzień, który śnił mu się po nocach.Nie mniejszy lęk dławił Marlowe’a.Zastanawiał się, kto wydał.Cox? Pułkownicy? Przecież nawet Larkin i Mac nie wiedzą tego, co ja wiem! Boże! Outram Road!Cox stał jak skamieniały.Przenosił spojrzenie z jednej pary skośnych oczu na drugą.Trzymał się na nogach tylko dzięki temu, że opierał się o belki pryczy.Nominalnym dowódcą baraku był podpułkownik Sellars, który ze spodniami śliskimi ze strachu wszedł do środka w towarzystwie swojego adiutanta, kapitana Foresta.Zasalutował.Twarz i podbródek miał zaczerwienione i spotniałe.- Dzień dobry, kapitanie Yoshima.- To nie jest dobry dzień.Ukrywacie tu radio, co jest wbrew przepisom Cesarskiej Armii Japońskiej.Yoshima był niski, drobny i niezwykle schludny.U pasa miał zawieszony samurajski miecz, wysokie buty lśniły mu jak lustra.- Nic o tym nie wiem.Nic.Zupełnie - mówił pewnym siebie głosem Sellars.- Pan! - Drżącym palcem wskazał Davena.- Wie pan coś na ten temat?- Nie, panie pułkowniku.Sellars obrócił się twarzą do reszty oficerów.- Gdzie jest radio? - spytał.Milczeli.- Gdzie jest radio? - powtórzył Sellars, bliski histerii.- Pytam się, gdzie jest radio!? Rozkazuję wydać je natychmiast! Wiecie przecież, że wszyscy odpowiadamy za wypełnianie rozkazów Cesarskiej Armii.Milczeli.- Cały barak pójdzie pod sąd wojenny! - wrzasnął, aż mu się zatrzęsło podgardle.- Wszyscy dostaniecie to, na co zasłużyliście.Pan! Pańskie nazwisko!- Kapitan lotnictwa Marlowe, panie pułkowniku.- Gdzie jest radio?- Nie wiem, panie pułkowniku.W tym momencie Sellars zauważył Greya.- Grey! Jest pan podobno komendantem żandarmerii.Jeżeli tutaj jest radio, to właśnie pan za to odpowiada, nikt inny.Powinien pan to od razu zgłosić władzom.Oddam pod sąd wojenny i to się znajdzie w pana aktach.- Nic nie wiem o żadnym radiu, panie pułkowniku.- W takim razie powinien pan o nim wiedzieć! - wrzasnął Sellars z twarzą wykrzywioną i spurpurowiałą.Popędził w głąb baraku, gdzie stały prycze pięciu amerykańskich oficerów.- Brough! Co pan wie na ten temat?- Nic.Poza tym jestem kapitanem Brough, pułkowniku.- Nie wierzę panu.Tego właśnie po was, Amerykanach, można się spodziewać.Wiecie, czym jesteście? Niezdyscyplinowaną hałastrą.- Nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać tych parszywych bredni!- Jak pan się do mnie odzywa! Mówić “panie pułkowniku” i stać na baczność!- Jestem najstarszym stopniem oficerem amerykańskim w tym obozie i nie pozwolę się obrażać.Nic nie wiem o żadnym radiu u moich żołnierzy.Nic nie wiem o żadnym radiu w tym baraku [ Pobierz całość w formacie PDF ]