[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obudziła Melanię, potem Sylwię, ze znacznie większym trudem.Stwierdziwszy, iż obie żyją, zostawiła je własnemu losowi i znów popędziła na dół.Felicja, opierając się o ścianę, niemrawo zakładała szlafrok.- Udało ci się dom podpalić? - spytała zgryźliwie.-Która to w ogóle godzina?Jacek, razem z kumplem-kierowcą, przybyłym na pomoc, zdołał wyrzucić na ulicę ową dymiącą całość, której świeże powietrze widocznie zaszkodziło, bo jakoś zgasła i przestała dymić.Okien, na wszelki wypadek, jeszcze nie zamknął.- Coś mi się widzi, że gdybyś tu spała, w przyszłym tygodniu mielibyśmy kolejny znajomy pogrzeb - zwrócił się ponuro do Dorotki.- Cholernie jestem ciekaw, kto tu się bawił w piromana.Drewno widzę i węgiel, ale z przyjemnym dodatkiem, na moje oko ten dym był trujący.Panie się dobrze czują?Felicja wylazła już do holu, Melania i Sylwia schodziły ze schodów.Wszystkie wydawały się jakby z lekka ogłuszone.- Żyjemy w każdym razie - powiedziała niepewnie Melania.- Co tu się stało? Kto podpalił dom?- Nie ty? - spytała podejrzliwie Felicja.- Dorotka.?- Jak przyjechałam, to się już dymiło - powiedziała Dorotka stanowczo.- A jak odjeżdżałam, wszystko było w porządku.To ja bym mogła spytać, co tu się stało.- A gdzieś ty była? - zainteresowała się gwałtownie Melania, nagle przytomniejąc.- Skąd przyjechałaś? - spytała równocześnie Felicja surowo i z naciskiem.Sylwia zeszła trzy stopnie niżej.- Ona jest ubrana - zauważyła potępiająco.- Nie spała.Co to ma znaczyć?Jacek nie wytrzymał i nie dopuścił Dorotki do głosu.- To ma znaczyć, że pojechaliśmy na zaręczynowy wieczór.Pozwoliłem sobie Dorotkę zaprosić.Żenię się z nią.Mam nadzieję, że panie nie mają nic przeciwko temu, a nawet gdyby, obydwoje jesteśmy pełnoletni.- Zwariowałeś.- wyszeptała Dorotka cichutko, zarazem ze zgrozą i w upojeniu, do tej chwili bowiem nic o swoich zaręczynach nie wiedziała.Trzy ciotki przez chwilę milczały, przyglądając mu sią.Pierwsza odezwała się Sylwia.- Wiedziałam, że w końcu do tego dojdzie - oznajmiła i zawróciła na górę.- O, jaka Pytia się znalazła! - powiedziała gniewnie Melania.- Ja też wiedziałam, no i co? Wielkie mecyje, niech się żeni.- Żenić się mogą - zgodziła się Felicja - ale ja bym chciała wiedzieć, co tu się w ogóle stało.Głowa mnie boli, zimno jak diabli, wieje, śmierdzi, czy to mają być młodzieżowe objawy zaręczyn? Nie mogliście po prostu wziąć ślubu bez takich idiotycznych dodatków?Zarówno Jacek, jak i Dorotka, osłupieli.Jacek spodziewał się zarzutów, jakoby żenił się dla pieniędzy, Dorotka oczekiwała drwin i złośliwości, reakcja ciotek zaskoczyła ich jednakowo.Popatrzyli na siebie i jakoś, na to wzajemne spojrzenie, nabrali ducha.- Ja bym zadzwonił do glin - powiedział Jacek stanowczo.- Po zezwolenie na małżeństwo? - zaciekawiła się natychmiast Felicja.- Oni nie bronią nawet przestępcom - dołożyła pocieszająco Melania.- Nie - odezwała się wreszcie Dorotka.- On ma rację.W sprawie tego pożaru.Czy tam dymu, wszystko jedno.Jeśli ciotka Sylwia rzeczywiście nie rozpaliła ognia.- Głupia jesteś czy co? - rozzłościła się Felicja.- Jakbyś Sylwii nie znała! Poszła spać pierwsza i cześć, nie wiem, jakim cudem udało ci się ją obudzić, chyba grałaś na trąbie jerychońskiej.Nikt żadnego ognia nie palił, musiałby na głowę upaść! Cóż to, święta.?- Ta kuchnia służy tylko do pieczenia indyka na święta - wyjaśniła Dorotka Jackowi jakoś trochę rozpaczliwie.-Dużego.W gazowym piecyku się nie mieści, więc tu się go piecze, ale żadnego indyka w domu nie było.Pogotowie policji dysponowało pełnym rejestrem aktualnie prowadzonych spraw, Bieżan został zatem wyrwany ze snu o wpół do piątej rano.Wiedziony zwykłą litością, Roberta nie wyrywał, przyjechał na Jodłową sam.Zadbał o zgarnięcie i odesłanie do laboratorium wywalonego na środek jezdni produktu, stwierdził, że wszystkie ciotki czują się nieco kołowate i głowa je boli, uściślił czas z Dorotką i Jackiem i zjadł śniadanie, bo Sylwia lubiła wczesne poranki.Wiedział już, co o tym myśleć, miał własne zdanie i wiedział także, co ma robić.Nadeszła dla niego chwila działań stanowczych.* * *- Pawlakowski - powiedział złym głosem Robert Górski.- To jest dopiero skurwysyn.Własną córkę.! Świnia ostatnia i bydlę.- Ma on te małe rączki.? - zastanowił się Bieżan, nie kryjąc powątpiewania.- Niech ja go wreszcie zobaczę!W pracy go nie ma, plącze się po mieście, ale dzisiaj nie popuszczam, wchodzimy z nakazem.Po rozmowie z panem Pietrzakiem, którego udało się złapać późnym wieczorem, wyszło na jaw, iż dla wyboru dekoracyjnych materiałów budowlanych wziął ze sobą głos doradczy w postaci niejakiego pana Pawlakowskiego, inżyniera elektryka, oblatanego w wykończeniówce.Pawlakowskiemu towarzyszyła żona, krótko, bo musiała udać się do własnej pracy.Nic więcej nie wie, niczego nie zauważył, z tej Bartyckiej wydostał się dopiero o wpół do dziesiątej i na dziesiątą zdążył na konferencję u siebie.Tym sposobem nieuchwytny dotychczas Pawlakowski wyszedł na prowadzenie.Pietrzak, rzecz jasna, miał jego numery telefonów.Do telefonu na ogół ściśle przypisany bywa adres.Jeden numer znajdował się na Czarnomorskiej i Bieżan napluł sobie w brodę, że tej jednej Weroniki nie potraktował dostatecznie poważnie.Trzeba było zagnieździć się tam na stałe, zostawić wywiadowcę, przyjechać na sygnał bodaj w środku nocy, założyć posterunek przy wizjerze na drzwiach siostry Marcinka! Dlaczego, do diabła, tego nie zrobił.? A, prawda, brakuje wywiadowców.Robert Górski również czynił sobie wyrzuty.Myślał to samo co Bieżan, szli identyczną drogą, powinien był tam siedzieć, w tym domu, bez przerwy, to nie, sypiać mu się zachciało, we własnym łóżku, a na klatce schodowej nie łaska.? Dwie noce wytrzymałby śpiewająco! I już by ich mieli, Pawlakowskiego z Weroniką, wreszcie by się to wyjaśniło, bo wciąż nie wiadomo, czy rzeczywiście jest to ojciec Dorotki, czy też występuje tu przypadkowa zbieżność nazwisk.- Lepiej późno niż wcale - powiedział z rozgoryczeniem i Bieżan doskonale go zrozumiał.Siostra Marcinka otworzyła im drzwi w późnych godzinach popołudniowych wręcz z zapałem, niezmiernie przejęta, rozgorączkowana, zakłopotana, zdumiona i promienna.- Czy panowie już wiedzą? - wykrzyknęła niemal w progu.- Nie do uwierzenia, ten półgłówek, mój brat, dostał spadek! Sto tysięcy dolarów! To się nazywa, że głupi ma szczęście! Myślałam, że zwariował, ale nie, dzwoniłam do tych pań, to prawda, przyjść do siebie nie mogę! Co.? Weronika? Nie, nie widziałam jej od dwóch dni, ale ogólnie są, słyszałam trzaskanie drzwiami, nic nie mówiłam, nawet okazji nie było.Sto tysięcy, Jezus Mario.!Mąż, pan Pruchniak, szwagier Marcinka, wyjątkowo był obecny w domu i robił wrażenie lekko ogłuszonego.Bieżana z Robertem przywitał jak starych znajomych żony [ Pobierz całość w formacie PDF ]