[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stojąc z boku tych spraw właśnie, mam oczy, które widzą i uszy, które słyszą.Nie dziw się, że pobiegła za Glormem, nie za tobą.Cóż jej w końcu dajesz? Przyjaźń? Kpiny.Nie tego jej trzeba.Popatrz: mój przyjaciel zagrał z nią w miłość, tylko zagrał, zresztą chyba sama wiedziała, że to gra.I co?- Jeszcze jedno - powiedział kot na koniec.- W dobrej wierze, ale jednak wtrąciłem się w cudze sprawy.Glorm podziękuje mi jeszcze.Karenira zrozumie.ty zaś, jeśli chcesz, żądaj dowolnej satysfakcji.Poniosę karę, jaką mi wyznaczysz.Baylay milczał, patrząc w mrok.Być może kot rozumiał ludzi.Ale człowiek nie rozumiał kota.Przynajmniej nie tym razem.***Delone patrzył bez słowa.- Naprawdę jesteś Dartańczykiem, panie? - zapytał wreszcie.- Dlaczego zatem wszyscy się z was śmieją?Baylay skinął głową i wolno odsunął ostrze przeciwnika od swej piersi.- Nie do wiary - rozbójnik wciąż nie mógł się nadziwić.- Oprócz Glorma, który przeciąłby mnie, razem z moim mieczem, na pół, nie znam nikogo, kto zająłby mi tyle czasu!Baylay nie wiedział, czy to kpina? Skrzyżowali oręż może ze dwadzieścia razy.Delone schował broń i przyjaźnie objął Dartańczyka.- Chodź, panie, musimy porozmawiać.Czy dasz mi do ręki swój miecz? Jest znakomity.Przeszli przez krąg widzów i usiedli na boku.Chwilę później gestykulowali, zabijając tuziny niewidzialnych przeciwników.Rbit, przyglądający się pojedynkowi okiem znawcy, zwrócił się teraz do Kareniry, Glorma i Starca:- Ma niezwykły talent.Pewną, szybką rękę i refleks, jakiego nie widziałem u nikogo, oprócz Delona.Jeszcze brakuje mu wprawy.- Sztuka miecza - uzupełnił Starzec - prawie już umarła.To, co uprawia się zwykle, jest podłą rąbaniną, niczym więcej.Ci dwaj, dostawszy się w ręce starych mistrzów Shergardów, zalśniliby jak diamenty - zmarszczył lekko brwi.- Ale przecież - zwrócił się do Basergora-Kragdoba - ty, panie, walczysz dwoma mieczami, jak słyszałem?Olbrzym bez słowa wyjął z pochwy niezmiernie długie, wąskie ostrze i podał Starcowi.- Skąd masz ten oręż, panie?- Żyje człowiek, który kocha żelazo, podobnie jak żelazo kocha jego.Mieszka w Grombie.Ale walczyć tą bronią nauczył mnie jednoręki starzec, mojego prawie wzrostu.Nigdy mi nie powiedział, kim jest, a ja w końcu przestałem pytać.To najdziwniejsze, co spotkało mnie w życiu - przyznał rozbójnik.- Człowiek ten opowiedział mi też, jak połączyć pchnięcia tego miecza z cięciami drugiego, krótkiego.Opowiedział - bo nie mógł pokazać.Ale chyba uczynił to dobrze; ciągle jeszcze żyję.- Jednoręki.i twojego wzrostu? - Starzec zamyślił się.- Znasz go może, panie? - ożywił się Kragdob.Zaraz jednak uniósł dłoń do czoła.- Nie.jeśli nawet.Nie, panie.Jeśli nawet wiesz, nie mów mi, kim jest.Uszanuję jego tajemnicę, skoro sam nie chciał jej zdradzić.Nigdy nie przyjął zapłaty za swoje nauki.Skoro nic nie dałem - tym bardziej nie będę odbierał.Ten sekret jest jego własnością.Starzec skinął głową.- Masz wielkie serce, Królu Gór - powiedział zamyślony.- Wielkie, uczciwe serce.Zaraz potem, jakby nie chcąc, by zapamiętano jego słowa zbyt dobrze, rozejrzał się za Karenirą i Baylayem.- Na nas pora - rzekł głośno.- Oczywiście - potwierdziła Łowczyni.- Od świtu czekam na jakieś zawody.Skoro się skończyły, chodźmy wreszcie.Towarzystwo rozbójników przestało mnie bawić.- Podobnie, jak niektórych - rzekła nieoczekiwanie Arma, jasnowłosa podkomendna Kragdoba - rozbójników, przestało bawić towarzystwo jej godności Łowczyni.Zaległa krótka cisza.- Arma - rzekł łagodnie, choć karcąco Rbit.- Czy to jest scena zazdrości? - zapytała agresywnie Armektanka.- Karenira - upomniał ją Starzec.Obróciła się ku niemu, rozwścieczona.- Na Szerń, czy i ty, ojcze, będziesz mnie teraz karcił lub pouczał? Bo od wczoraj stale myśli się i stanowi za mnie, w moim imieniu!Zbliżył się Baylay.Dojrzała go i pokazała na wschód.- Idziemy tam jeszcze, czy zrezygnowałeś?Ludzie Basegora-Kragdoba spoglądali po sobie, nie bardzo pojmując, kto, z kim i o co walczy.Dartańczyk nie odpowiedział.Pożegnanie było chłodne.Tylko Starzec skinął rozbójnikom bez wrogości i niechęci.I rozstali się.Rozdział XXIGold nie czuł się dobrze, ale - mówiąc prawdę - nie mógł oczekiwać, że będzie inaczej.Zdecydował się dogonić oddział jak najszybciej - i przypłacił to gorączką.Rana była dość ciężka, by oszczędzić jej zawziętych galopad.Pozwolił sobie na odpoczynek w południe.I zasnął.Gdy się zbudził, zrozumiał, że tego dnia oddziału nie dogoni.Pojechał jednak jeszcze kawałek.Pod wieczór zaczął się rozglądać za miejscem na nocny biwak.W Grombelardzie raczej nie należało nocować na samym środku szlaku, bo nie dało się przecież przewidzieć, kto będzie nim jechał.Myślał o Leynie.Teraz, gdy nie było jej przy nim, wydało mu się nagle, że wszystko, co zdarzyło się od chwili, gdy ją zabrał z Rollayny, miało miejsce we śnie.To nie mogła być jawa.Nie mogła.Intrygowała przeciwko niemu, to prawda.Za jej sprawą zginęli jego ludzie.Ale przecież, na Szerń, czy prosiła się na tę wyprawę? On ją porwał, on wiózł.On - siłą - zmuszał ją do posłuszeństwa.Wszystko, co zrobiła, dyktowane było przerażeniem, pragnieniem powrotu do Dartanu - do domu.Kłamała, spiskowała.Na Szerń, broniła się po prostu! Najlepiej, jak umiała! Gdyby pozostawić ją w spokoju, w kapiącej od złota, huczącej od zabaw Rollaynie, cały ten talent do podstępów i intryg zostałby wykorzystany tak, jak wykorzystywały go tysiące kobiet, zawsze i wszędzie.Może kilku pretendentów do jej ręki spędziłoby parę okrutnych, rozdzierających serce, bezsennych nocy.Może kilku adoratorów, nie wiedząc o sobie wzajemnie, minęłoby się w drzwiach jej sypialni.To on właśnie, Gold, setnik Gwardii Grombelardziej w Badorze, uwolnił demona - nikt inny!Kochał tę dziewczynę.Teraz pytał sam siebie, czy to wszystko można jeszcze odwrócić.Naprawić.Miał nadzieję.Ujrzał niewielki zagajnik, opodal drogi, na stoku - miejsce, jakiego szukał.Było już zbyt ciemno, by piąć się konno na zbocze.Zgramolił się więc z kulbaki i, postękując nieco, poprowadził swoje trzy konie pod górę.Na skraju lasu znalazł niewielki strumyczek - i ucieszył się, bo nawet na to nie liczył.Znalazł wymarzone miejsce na nocleg.Oporządził konie, po czym - po omacku już - przemył swoją ranę, nakładając świeże opatrunki.Rano obudziły go kruki.Część Druga: MieczeRozdział XXIIISzli powoli i nic, zupełnie nic się nie działo.To było najgorsze.Gdyby lunął osławiony trujący deszcz; gdyby zapadli się w żywe piaski; gdyby zaatakowali ich niesamowici mieszkańcy Obszaru.Tego oczekiwali, na to byli przygotowani.Nigdy na nudę i spokój.Naga, spalona słońcem równina ciągnęła się, jak okiem sięgnąć.Bezimienny Obszar.Dawno już pozostawili za sobą graniczne mgły, o których mówiła Karenira.A potem - nic się nie działo.Spędzali pogodne noce pod niebem bez śladu chmurki i rano ruszali dalej.Prowadził Starzec.A prowadził tak pewnie, że Baylay nawet nie pytał go, czy wie, gdzie szukać Brula-Przyjętego.Przeskok od deszczu do upału i spiekoty był tak gwałtowny, że Baylay nieprędko zdołał się z ową zmianą pogodzić.Wciąż sięgał odruchowo do ramion, by poprawić pelerynę, której nie było; coraz to spoglądał w niebo, szukając chmur - i za każdym razem, na nowo zdumiony, potrząsał głową.Podobnie zachowywała się Karenira.I ona - widział to - bała się Kraju i nie ufała jego spokojowi.Jeden Starzec szedł naprzód nieodmiennie obojętny i zadumany [ Pobierz całość w formacie PDF ]