RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I.- Spojrzał w górę, bo w tym momencie sa­motna łza deszczu spadła mu na twarz.- Droga do Caerweddin nie będzie łatwa.Dzikiej Xel nie mogli zabrać do Caerweddin; siedziała na progu i odprowadzała ich zaciekawionym wzro­kiem.Jechali przez równinę, kierując się na wschód.Chmury za ruinami starożytnego miasta ciemniały, wiatr harcował w trawie niczym jakaś niewidzialna, zabłąkana armia.O dziwo, deszcz lunął dopiero pod wieczór, kiedy przeprawili się przez rzekę na północ­nym skraju równiny i dotarli do drogi prowadzącej przez poszarpane wzgórza i zielone lasy Umber do sie­dziby Rorka.Przenocowali tam w wielkim domostwie wzniesio­nym z czerwonych i brązowych kamieni, pochodzą­cych ze wzgórz, w którego wielkiej sali zebrali się chyba wszyscy pomniejsi lordowie Umber.Morgon, znający tylko ciszę chaty Astrina, czuł się nieswojo wśród gwaru męskich głosów rozprawiających o woj­nie, wśród kobiet traktujących go z onieśmielającą dwornością i opowiadających mu o krainie, której nie znał.Na duchu podnosiła go tylko obojętna na to wszystko twarz Astrina i harfista, który pod koniec wie­czerzy zaczął grać, wypełniając okopcone kamienne ściany sali dźwiękami przypominającymi mu spokój przemiatanej wichrami równiny.W nocy, leżąc samot­nie w komnacie wielkiej jak cała chata Astrina, wsłu­chiwał się w zawodzenie wiatru za oknem i rozmyślał o swoim imieniu.Opuścili Umber o świcie.Pośród czarnych, nagich sadów kłębiła się i perliła poranna mgła.Ta mgła prze­szła potem w mżawkę, która towarzyszyła im przez ca­łą drogę z Umber do Caerweddin.Morgon jechał sku­lony, czując, jak wilgoć przenika go do szpiku kości.Znosił to obojętnie, wybiegając myślami naprzód pod wpływem jakiejś dziwnej siły mającej swe źródło w mrokach jego niewiedzy.W pewnej chwili dostał ata­ku kaszlu i poczuł piekący ból w na pół zagojonej ranie w boku.Ściągnął ostro cugle.Harfista Najwyższego po­łożył mu dłoń na ramieniu.Spoglądając w jego nieru­chome, surowe oblicze, Morgon drgnął i wstrzymał oddech; wydało mu się, że dobrze je zna, ale trwało to tylko chwilę.Zaraz potem podjechał do nich zasępio­ny Astrin i powiedział krótko:- Dojeżdżamy.Starożytny dwór królów Ymris wznosił się nad mo­rzem, u ujścia rzeki Thul, która wypływa z jednego z siedmiu jezior Lungold na zachodzie i przecina całe Ymris.Na głębokich wodach rzeki stały na kotwicy stat­ki kupieckie; w ujściu cumowała niczym stado kolo­rowych ptaków flota statków o szkarłatno-złotych ża­glach Ymris.Kiedy przejeżdżali przez most, posłaniec, który ich dostrzegł z dala, wbiegł szybko przez otwar­tą bramę w murach.Za tymi murami, na wzgórzu, stał dwór zbudowany przez Galila Ymrisa.Jego dumny fronton, skrzydła i wieże ożywiały piękne barwne wzo­ry z kolorowych kamieni Panów Ziemi.Przejechali przez bramę i wspięli się brukowaną dro­gą biegnącą lekko pod górę.Otwarto przed nimi gru­be dębowe wrota w drugim pierścieniu murów: wje­chali na dziedziniec i zsiedli z koni.Słudzy odebrali od nich wierzchowce i zarzucili im na ramiona cięż­kie, futrzane płaszcze.Ruszyli w milczeniu przez roz­legły podwórzec, deszcz rosił im twarze.Sala królewska miała ściany z gładkich, ciemnych, skrzących się kamieni; połowę długości jednej z nich zajmował kominek.Płonący na nim ogień przyciągnął ich jak ćmy.Zziębnięci, przemoczeni, zbili się przed nim w gromadkę, niepomni otaczającego ich milczą­cego, nieruchomego tłumu dworzan.Odwrócili się, dopiero słysząc odgłos szybkich kroków na kamiennej posadzce.Heureu Ymris, szczupły, dobrze zbudowany mężczy­zna o ciemnych, wilgotnych od deszczu włosach, ski­nął dwornie głową Morgonowi i powiedział:- Witaj w moich progach.Nie tak dawno poznałem twego ojca.Rorku, Dethu, mam u was dług wdzięcz­ności.Astrinie.- Tu urwał, jakby to imię kaleczyło mu usta.Twarz i oczy Astrina nie wyrażały niczego.Ze swoim bladym obliczem i zniszczoną szatą nie pasował zupełnie do tej wspaniałej sali.Morgon zapragnął na­gle znaleźć się wraz z Astrinem tam, gdzie było ich miejsce, w małej chatce nad morzem, i dalej dopaso­wywać do siebie odłamki szkła.Rozejrzał się po obcych twarzach wypełniających salę ludzi.I naraz coś przy­ciągnęło jego wzrok, coś, co płonęło w oddali.Z ust wyrwał mu się niezrozumiały pomruk.Blask pochodni oświetlał wspaniałą harfę stojącą na stole.Był to piękny, starożytny instrument połyskujący zło­tem wplecionym w jasne, polerowane drewno inkru­stowane w kościane pół- i ćwierćksiężyce.Na ramie, otoczone złotymi księżycami w pełni, widniały trzy nieskazitelne, krwistoczerwone gwiazdki.Morgon ruszył w tamtym kierunku.Odnosił wraże­nie, że po raz wtóry odarto go z głosu, imienia i myś­li.Nie istniało dla niego nic, prócz tych płonących gwiazdek i jego zbliżania się do nich.Dotarł tam wresz­cie i dotknął instrumentu.Przesunął palce na misterny złoty wzór zatopiony głęboko w drewnie.Musnął dło­nią struny i słysząc bogate, słodkie dźwięki, jakie wy­dały, zakochał się w tej harfie, zapomniał o wszelkiej ostrożności, o minionych mrocznych tygodniach.Od­wrócił się i spojrzał na milczący tłum.Dostrzegł spo­kojną twarz harfisty zdającą się falować w blasku pa­dającym od kominka.Postąpił krok w jego stronę.- Dethu.4Nikt się nie poruszył [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl