[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szarpnięciem otworzył drzwi, zaskakując instrumentalistów, matkę i Petirona.— Jak śmiecie to grać? — Skoczył ku matce, jakby chciał wyrwać jej harfę z rąk.— Jak śmiesz przerywać? — ryknął Petiron, wściekły, że ktoś mu przeszkadza.— To moja muzyka.Nikomu nie wolno jej grać bez pozwolenia.— Robie… — zaczęła matka, wstała i ruszyła ku niemu.Zatrzymała się gwałtownie, bo syn się cofnął i zasłonił rękoma, jednocześnie odpychając od siebie współczucie malujące się na jej twarzy i cofając się przed fizycznym kontaktem.Prawie jej nienawidził w tej chwili.Jak mogła pozwolić, by Petiron oglądał jego muzykę, Sonatę, którą on napisał dla Kasi, tylko i wyłącznie dla niej!— Ja także kochałam Kasię, Robintonie.Gram to dla niej.Za każdym razem, gdy ktoś zagra Sonatę dla Kasi, powróci jej imię.Ona żyje w tej pięknej muzyce.Dzięki temu będą o niej pamiętać.Nie możesz jej tego odbierać! Musisz na to pozwolić!Wpatrywał się w nią, czując, jak gniew odpływa pod jej surowym spojrzeniem.Pozostali instrumentaliści znieruchomieli do tego stopnia, że prawie nie zauważał ich obecności.Ojciec odchrząknął.— Ta Sonata to najlepsza muzyka, jaką napisałeś w życiu — powiedział bez śladu wyższości w głosie.Robinton odwrócił się powoli i popatrzył na Mistrza Kompozycji.— To prawda — odpowiedział, odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.Wrócił do pokoju i włożył do uszu zatyczki, by nie słyszeć muzyki.Ale niektóre frazy i tak do niego docierały, a pod koniec próby, która właściwie polegała na przegraniu całego utworu bez dłuższych powtórzeń, jak przystało na prawdziwych mistrzów instrumentów, odetkał uszy.Słuchając ronda i finale, nie powstrzymywał już łez, które spływały mu po twarzy.Tak, to najlepszy utwór, jaki napisał w życiu.Gdy go słuchał, mógł jakimś cudem myśleć o Kasi bez tego poczucia straszliwej straty i serce nie ściskało mu się z żalu.Gdy ucichły końcowe akordy, westchnął i wrócił do nauki.Nie poszedł na koncert.Zamiast tego osiodłał swojego biegusa z Ruathy i pojechał na długą wyprawę, z nocowaniem po drodze.Ale sny jego były pełne wspomnień o Kasi i budził się spocony, nie mogąc zasnąć do świtu.Wciąż wspominał to, co tak w niej kochał: śmiech, zmrużone oczy, zaśpiew w głosie i prowokujące kołysanie biodrami.Zima zaczynała brać w posiadanie Warownię Fort, smagając ją deszczem i wczesnym śniegiem, gdy Mistrz Gennell poszedł szukać Robintona.Odnalazł go w jego pokoju.— Ach, Rob — powiedział.Położył mu na ramieniu dłoń ojcowskim gestem i poprowadził do swojego gabinetu.— Mamy awaryjną sytuację.Pamiętasz Karenchoka, takiego szczupłego, smagłego czeladnika, z tej samej grupy co Shonagar?— Ależ tak, naturalnie.— No cóż, paskudnie złamał sobie nogę i nie będzie mógł skończyć objazdu.Nie zechciałbyś go zastąpić w Południowym Bollu? Do czasu, kiedy będzie mógł znowu podróżować?Robinton bardzo się ucieszył z tej propozycji i szybko spakował rzeczy, zamierzając wyruszyć w południe.Przerwał tylko na krótką chwilę, by powiedzieć matce, gdzie jedzie i po co.Słuchała, kiwając głową, z zachęcającym uśmiechem.Odprowadziła go do drzwi i wyciągnęła dłoń, by pogładzić po policzku.— Sonata dostała ogromne brawa, Rob — powiedziała cicho.Kiwnął głową, ujął jej dłoń, pocałował i wyszedł.Bazą Karenchoka było skupisko nadmorskich gospodarstw na wschodnim wybrzeżu Południowego Bollu.Robinton przyjechał tam w parny, gorący dzień, a jeden z gospodarzy— rybaków powitał go entuzjastycznie.— Wszyscy się bardzo o niego troszczymy, Czeladniku.Jest bardzo lubiany, więc zawsze jest z nim ktoś, kto się nim opiekuje.— To niezmiernie miło z waszej strony, Gospodarzu Matsenie.Mistrz Gennell prosił, bym podziękował wam za troskliwość.— Mamy bardzo dobrą uzdrowicielkę, pochodzi stąd, ale przeszła szkolenie w Cechu.Nadzoruje jego leczenie, ale sama jest bardzo zapracowana.Gospodarz był niewysoki, obdarzony brzuchem jak beczka i chudymi nogami, które, wydawałoby się, z trudem dźwigały ten ciężar.Mimo to, szybkim krokiem poprowadził Robintona do chaty, położonej na tyłach niewielkiego portu.Przed chatą stał szezlong, wyglądający jak połączenie niskiego stołka z fotelem.Nad werandą wiło się dzikie wino, rozpięte na ozdobnym trejażu, zasłaniając ją od frontu przed porannym słońcem.— Hej, Karenchoku, przyprowadziłem ci gościa — zawołał Matsen, anonsując ich przyjście.W progu pojawiła się kobieta, poprawiając luźną, długą spódnicę.Uśmiechała się beztrosko, witając harfiarza i gospodarza.— Aha, tu się podziewasz, Laelo — powiedział Matsen z pewną irytacją.Laela obdarzyła Robintona uśmiechem i popatrzyła szeroko otwartymi oczami.Jej zachowanie stało się odrobinę bardziej zalotne, a uśmiechowi przybyło ciepła [ Pobierz całość w formacie PDF ]