[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pan Druker, farmaceuta o końskiej twarzy, przechylił się przez kontuar apteczny i spytał:- Pani Pancic, wypróbowała pani tę maść na egzemę? Co pani o niej sądzi?- Zbyt tłusta, Hermanie.nie podoba mi się.Pobrudziła mi mankiety.- Zacisnęła wargi z niesmakiem.- Trzeba ją stosować przynajmniej przez miesiąc.Stojąca przed nią dziewczyna bardzo długo zastanawiała się, czy wybrać farbę do włosów „Miodowy Świt”, czy „Śniady Zachwyt”.Matilda Pancic zajrzała jej przez ramię i powiedziała:- Weź brązowy.Ten drugi jest zbyt jasny, będziesz wyglądała jak szczotka do zamiatania.Dziewczyna odwróciła się, popatrzyła na nią i z zakłopotaniem sapnęła jednym nozdrzem.- Pójdź za moją radą - nalegała pani Pancic.- Ja tam się znam na kolorach włosów, popatrz na moje: „Śnieżna Niespodzianka”.- Zarechotała z własnego dowcipu.O sześć cali od jej lewej stopy podłoga z czarno-białych płytek winylowych zaczęła falować i puchnąć, a suchy, ciągnący się dźwięk wydawał się dochodzić coraz bliżej powierzchni.- Tylko gazeta i szczoteczka do zębów - powiedziała pani Pancic, podnosząc je do góry i pokazując panu Drukerowi.W tym momencie podłoga koło jej stopy wybuchnęła, rozrywając płytki posadzki i sypiąc betonem, wyskoczyły z niej masywne, owłosione dłonie i chwyciły kobietę za kostkę.Wrzasnęła wstrząśnięta i zwaliła się na kontuar, rozbijając szklaną przegrodę.Stamtąd stoczyła się na podłogę w deszczu anacyny, tilenolu, tumsów i tampaxów.Także i dziewczyna wrzasnęła i odskoczyła o parę kroków.Pan Druker wyszeptał:- O, mój Boże!Matilda Pancic próbowała uczepić się cokołu kontuaru, by wyrwać się z uchwytu.Ale z podłogi nagle wynurzyła się druga ręka i złapała ją za prawą łydkę.Przez cały ten czas kobieta nie powiedziała nic, zupełnie nic, wyciągała tylko ręce do kontuaru, próbując uchwycić się czegoś mocnego.- Wezwij policję! - krzyknął pan Druker do pomocnika.- Że co? - spytał łysiejący pomocnik.- Wezwij pierdoloną policję! - wrzasnął na niego z całej siły pan Druker.Zaklął po raz pierwszy od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego, gdy był w Korei.Dwie potężne ręce trzymające Matildę Pancic ciskały nią z boku na bok, miażdżąc ją krakkk! o kontuar, a potem krakkk! o podłogę i znów krakkk! o stojak z kartami urodzinowymi Hallmark.Jej chusta z wodospadem Niagara nagle zalała się purpurą krwi; jej połamane ramiona wymachiwały bezwładnie.Trzaskano nią z boku na bok, znowu i znowu, aż zataczała się pod ciosami jak zakrwawiona szmaciana lalka.Na ulicy syreny zawyły jak dzieci.Pod drogerią już zgromadził się tłum, nie po to, by ratować Matildę Pancic, lecz by patrzeć, jak umiera.Jej krew i mózg spryskały okno drogerii i całą ladę: „Widzisz, jak ta krew leci?” „Widzisz, jak te ręce machają?” „Popatrz na jej twarz!”Na koniec potężne ręce sięgnęły do góry i zagarnęły ją jak swoją własność.Na oczach wszystkich zgromadzonych niedowiarków została wbita w podłogę, w sam beton, jako kłąb krwi, wnętrzności i odrzuconej wstecz głowy, jako krwawa ludzka układanka, której nikt z patrzących nie potrafił rozwikłać.Na koniec znikła jej spuchnięta lewa noga, zabandażowana noga starej kobiety.Poszorowała w beton z dźwiękiem, przyprawiającym o ścierpnięcie zębów - odgłosem ciała tartego o beton.Ciała wcieranego w beton.Potem zniknęła, a podłoga na chwilę się wybrzuszyła.Wpadli policjanci z wyciągniętą bronią.- Nie ruszać się! Policja!Ale nikt nie potrafił podążyć za płynną ucieczką w głąb człowieka, którego ktoś kiedyś ochrzcił imieniem Lester.Tegoż wieczoru, krótko po godzinie siódmej, trzydziestotrzyletni taksator ubezpieczeniowy nazwiskiem Arnold Cohn wysiadł z windy na trzecim poziomie parkingu pod gmachem Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych Wisconsin i podążył przez parking, wygładzając włosy dłonią.Tego wieczoru miał się spotkać z dziewczyną imieniem Naomi Bernstein na włoskiej kolacji, miał też nadzieję, że potem zabierze ją do swego mieszkania, by słuchać opery.W tece, prócz wszystkich papierów na temat owego wysoce podejrzanego pożaru w Hurtowni Warzyw Yoighta, niósł nowe nagranie kompaktowe „Kalifa z Bagdadu” Francois Boieldieu.Arnold był prawdziwym amatorem opery, który od dawna już nie poprzestawał na Verdim.Rozmyślał o własnej fryzurze.Choć miał ledwie trzydzieści trzy lata, zaczęła rzednąć na ciemieniu i to do tego stopnia, że gdy otwierał szeroko lustro swej apteczki, co pozwalało obejrzeć tył głowy w lustrze wiszącym w korytarzu, widział białą skórę, błyszczącą przez miękkie, czarne loki.Ojciec Arnolda był prawie kompletnie łysy, ale to przecież w porządku, że ojcowie są łysi.Arnoldowi nawet przez głowę nie przeszło, że coś takiego może przydarzyć się też jemu.Szczególnie teraz, gdy znalazł dziewczynę, do której naprawdę się palił.Naomi była wiolonczelistką w Orkiestrze Symfonicznej Milwaukee.Miała czarne, sięgające połowy pleców włosy, oczy tak brązowe i błyszczące, jak twarde czekoladki M&M oraz mocne uda.Arnold nigdy jeszcze nie spotkał dziewczyny tak pełnej werwy.Prawie dotarł do swego wozu, gdy wydało mu się, że słyszy, jak ktoś za nim idzie.Zatrzymał się i rozejrzał wokoło, ale betonowy garaż był pusty.Arnold pracował do późnych godzin i prócz jego yolkswagena w garażu pozostało jeszcze tylko sześć czy siedem maszyn.Jedną z nich była corvette, należąca do jego kolegi Johna Radetzky'ego, zawsze otulona plandeką.Przez prawie pół minuty Arnold stał absolutnie bez ruchu, powstrzymując oddech.Ale w garażu panowała cisza.Skarcił siebie krótkim ,,hmmf' za to, że okazał się tak nerwowy i ruszył w dalszą drogę.Zastanawiał się, czy Naomi da się przekonać i zostanie na noc [ Pobierz całość w formacie PDF ]