[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ten głuptas bierze ją wciąż jeszcze za chłopca! Zlepyczy co? Nie w brzuchu masz mój łokieć, ale w oku! odparła wśród głośnych śmiechów, którychzdziwiony Stefan nie umiał sobie wytłumaczyć.Winda opróżniała się, górnicy wchodzili do podszybia wykutego w skale, o podmurowanymsklepieniu, oświetlonego trzema potężnymi lampami.Po żelaznych szynach ładowacze pchaliszybko pełne wózki.Zciany ociekały wilgocią, której zapach unosił się w powietrzu.Wpiwniczny chłód wdzierały się chwilami ciepłe podmuchy z pobliskiej stajni.W głębi otwierałysię cztery paszcze chodników. Tędy powiedział Maheu do Stefana. Mamy jeszcze dobre dwa kilometry.Robotnicy rozdzielali się i grupkami znikali w czarnych czeluściach.Około piętnastu skręciłona lewo.Stefan szedł ostatni, za ojcem Maheu, którego wyprzedzali Katarzyna, Zachariasz iLevaque.Znalezli się w przestronnym chodniku, wykutym w tak twardej skale, że tylko tu iówdzie podpierały ją murowane filary.Szli w milczeniu, pojedynczo, oświetlając drogęlampkami.Stefan potykał się co krok, zawadzał o szyny.Od pewnej chwili niepokoił go jakiśgłuchy odgłos, jakby szum dalekiej burzy, dochodzący z głębi ziemi i przybierający na sile.Czyżby za chwilę miały osunąć się im na głowy grube pokłady węgla, które dzieliły ich odpowierzchni ziemi? Stefan dojrzał jakiś błysk i poczuł, że chodnik zadrżał.Idąc w ślady26towarzyszy przylgnął plecami do ściany; tuż obok siebie ujrzał dużego siwego konia ciągnącegosznur wózków.Na pierwszym siedział Bbert trzymając lejce, a za ostatnim, uchwyciwszy sięjego krawędzi, biegł bosonogi Janek.Ruszyli dalej, aż doszli do miejsca, gdzie otwierały się dwa nowe korytarze.Grupa podzieliłasię znowu, górnicy kierowali się w stronę swoich urobisk.Sklepienie chodnika podpierały tutajdębowe słupy.Aatwo kruszącą się skałę ujęto w pokrowiec z belek, poprzez które połyskiwałypłytki łupku, iskrzyła się mika i przezierały chropowate płaty piaskowca.Z łoskotem grzmotumijały ich sznury pełnych lub pustych wózków, ciągnione przez upiory koni.Na podwójnymtorze przed garażem spał długi, czarny wąż wózków.Zaprzężony do nich koń parsknął w pewnejchwili, zdradzając tym swą obecność.Zatopiony w ciemności przypominał swym zarysemolbrzymi złom węgla.Tamy wentylacyjne otwierały się i zamykały powoli.W miarę jakposuwali się naprzód, chodnik stawał się coraz węższy, coraz niższy, o nierównym sklepieniu,tak że musieli pochylać się co chwila.Stefan śledził każdy ruch idącego przed nim ojca Maheu, a mimo to uderzył się w głowę taksilnie, że gdyby nie skórzany hełm, byłby roztrzaskał sobie czaszkę.%7ładen z górników niepotykał się, widocznie znali każdy występ skały, każdy sęk w drzewie.Stefan ślizgał się nawilgotnym spągu.Chwilami brodził w kałużach, które zdradzał jedynie błotnisty chlupot.Ale codziwiło go najbardziej, to nagłe zmiany temperatury.W podszybiu było zimno, głównymchodnikiem dął lodowaty wiatr, gwałtowny jak huragan, im dalej natomiast zapuszczali się wboczne chodniki, które tylko pośrednio otrzymywały dopływ powietrza, tym lżejszy stawał siępowiew, a wzmagało się gorąco dławiące, ciężkie jak ołów.Maheu nie odzywał się teraz ani słowem.W pewnej chwili skręcił na prawo i nie obracającsię rzekł do Stefana: Pokład Wilhelma.Tutaj właśnie pracowali.Zaraz na wstępie Stefan obtarł sobie łokieć i uderzył się w głowę.Strop zwisał tutaj tak nisko, że nieraz na przestrzeni dwudziestu i więcej metrów musiał iśćzgięty w pół.Woda sięgała do kostek.Uszli w ten sposób ze dwieście metrów.Naraz Katarzyna,Zachariasz i Levaque znikli mu z oczu w wąskiej szczelinie, która otwarła się przed nim. Teraz jazda do góry! powiedział Maheu. Zahaczcie sobie lampę o dziurkę od guzika iwłazcie po drabinie.I sam zniknął również.Stefan musiał iść za nim.Ten ślepy szybik wykuty w pokładzie łączył27ze sobą poszczególne powierzchnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]