[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dzika, narastająca, spragniona krwi moc zrodziła d’iversów.Imperium samo rozdzierało się na strzępy.To jednak wydarzyło się bardzo dawno temu.Jestem Treach.To jedno z wielu imion.Trake, Tygrys Lata, Pazury Wojny.Milczący Łowca.Byłem świadkiem końca.Gdy T’lan Imassowie wykonali swoją robotę, jako jeden z nielicznych pozostałem przy życiu.To była brutalna, miłosierna rzeź.Teraz widzę, że nie mieli wyboru, choć nikt z nas nie był gotowy im wybaczyć.Nie wówczas.Rany były zbyt świeże.Bogowie, na tym odległym kontynencie rozszarpaliśmy grotę na drobne kawałeczki.Zmieniliśmy jego wschodnią część w stopiony kamień, który po ostygnięciu stał się czymś odpornym na czary.T’lan Imassowie poświęcili tysiące swych wojowników, by wyciąć raka, którym się staliśmy.To był koniec, koniec tych wszystkich nadziei, całej wspaniałej chwały.Koniec Pierwszego Imperium.W swej pysze nadaliśmy sobie imię, które prawnie należało do T’lan Imassów.Garstka niedobitków uciekła.Ryllandaras, mój stary przyjaciel.Posprzeczaliśmy się i doszło między nami do walki, a potem znowu, na innym kontynencie.On posunął się najdalej, znalazł sposób, by zapanować nad darami – zarówno jednopochwyconych, jak i d’iversów.Biały Szakal.Ay’tog.Agkor.A mój drugi towarzysz, Messremb? Co się z nim stało? Dobra dusza, wypaczona przez obłęd, ale wierna, zawsze wierna.Ascendencja.Gwałtowne spełnienie.Pierwsi Bohaterowie.Mroczni i okrutni.Pamiętam bezkres traw pod ciemniejącym niebem.Na odległym wzniesieniu stoi wilk.Jego jedyne oko lśni w blasku księżyca.To wyjątkowo wyraziste wspomnienie, ostre jak pazury.Dlaczego wróciło do mnie akurat teraz?Chodzę po tej ziemi już od tysięcy lat, w coraz większym stopniu przeradzając się w zwierzę.Ludzkie wspomnienia nikną, już ich nie ma.A mimo to.ta wizja wilka obudziła we mnie wszystko.Jestem Treach.Wspomnienia wracają szerokim strumieniem, lecz moje ciało zaczyna już stygnąć.Podążał za tajemniczymi bestiami już od wielu dni, gnany nieopanowaną ciekawością.Zapach, którego nie znał, niesiona przez wiatr woń śmierci i skrzepłej krwi.Nie znał strachu i myślał tylko o sianiu zniszczenia.Czynił to już od bardzo dawna i nikt nie potrafił rzucić mu wyzwania.Biały Szakal przepadł w mroku stuleci.Zginął, a jeśli nawet żył, nic to nie zmieniało.Treach zrzucił go z krawędzi, cisnął w niezgłębioną przepaść.Od tego czasu nie napotkał godnych siebie przeciwników.Arogancję Tygrysa opiewały legendy.Pewność siebie przychodziła mu z łatwością.Czterej łowcy K’Chain Che’Malle zawrócili i zaczekali na niego z zimną cierpliwością.Rzuciłem się na nich.Rozszarpywałem ciało, druzgotałem kości.Powaliłem jednego na ziemię, zatapiając głęboko kły w martwym karku.Jeszcze moment, jeszcze uderzenie serca, a zostałoby tylko trzech.Zabrakło tak niewiele.Treach konał.Zadano mu tuzin śmiertelnych ran.Powinien już umrzeć, lecz trzymał się życia ze ślepą, zwierzęcą determinacją, której paliwa dostarczała wściekłość.Czterej K’Chain Che’Malle zostawili go z pogardą na ziemi.Wiedzieli, że już nie wstanie, a litość była im obca.Leżący na trawie Tygrys Lata śledził otępiałym wzrokiem oddalające się stwory.Zauważył z satysfakcją, że ręka jednego z nich, która trzymała się tylko na cienkim pasemku skóry, odpadła i zwaliła się na ziemię.K’Chain Che’Malle zostawił ją z całkowitą obojętnością.Nagle, gdy martwiaki weszły na pobliskie wzgórze, w oczach Treacha pojawił się błysk.Z traw wyłonił się długi, czarny kształt, który runął na jego zabójców.Wypływająca zeń niczym czarna woda moc strawiła pierwszego K’Chain Che’Malle.Walka przeniosła się za szczyt wzgórza i Treach nic nie widział.Słyszał jednak odgłosy, przebijające się z trudem przez ogłuszający grzmot konania.Poczołgał się w tamtą stronę, cal po calu.Po chwili dźwięki walki ucichły, Treach nie zatrzymał się jednak.Zostawiał za sobą oślizły ślad krwi, a spojrzenie bursztynowych oczu wbił w szczyt wzgórza – jego wola życia obróciła się w coś zwierzęcego, co odmawiało pogodzenia się z końcem.Widziałem to.U antylop.U bhederin.Nieustępliwy opór, bezsensowna walka, próby ucieczki, nawet gdy tryskająca z ich gardeł krew wypełniała moją paszczę.Kończyny wierzgające w iluzji biegu, ucieczki, nawet gdy zaczynałem ucztę.Widziałem to, a teraz to rozumiem.Wspomnienie o zwierzynie nauczyło tygrysa skromności.Zapomniał już, dlaczego tak bardzo chce dotrzeć na szczyt.Wiedział tylko, że musi to zrobić, by przed nadejściem kresu ujrzeć, co leży za wzniesieniem.Co leży za nim.Tak jest.Słońce wiszące nisko nad horyzontem.Bezkresna, dzika preria.Ostatnia wizja głuszy, nim zniknę za przeklętą bramą Kaptura.Pojawiła się przed nim – smukła, muskularna i gładkoskóra.Kobieta, drobna, ale nie krucha.Z ramion opadała jej skóra pantery, a długie, czarne, rozczochrane włosy lśniły w blasku dogasającego dnia.Oczy miały kształt migdałów, były bursztynowe, tak jak jego oczy.Twarz o kształcie serca, mocne rysy.Dzika królowo, dlaczego twój widok łamie mi serce?Podeszła, usiadła obok Treacha, uniosła jego wielką głowę i położyła ją sobie na kolanach [ Pobierz całość w formacie PDF ]