[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.a tu raptem pan na nowo wszystko rozgrzebuje.- To nie ja.To Karolina Crale.- Karolina? - Blake spojrzał na niego zdumiony.- Jak to?- Karolina Crale numer drugi - odpowiedział Poirot, obserwując gospodarza uważnie.Na twarzy Mereditha odmalowała się ulga.- Ach, tak.Ich dziecko, mała Karla.W pierwszej chwili nie zrozumiałem pana.- Sądził pan, że mówię o pierwszej Karolinie Crale? Myślał pan, że to ona - jakby to powiedzieć - nie może zaznać w grobie spokoju?Meredith Blake zadrżał.- Niech pan przestanie!- Czy panu wiadomo, że zostawiła list do córki - ostatni, który napisała przed śmiercią - że jest niewinna?Meredith patrzył na niego zdumiony, a gdy przemówił, w jego tonie brzmiało niedowierzanie:- Karolina to napisała?- Tak jest.Czy to pana dziwi?- Pana także by to zdziwiło, gdyby ją pan widział przed sądem.Nieszczęsna, bezbronna, zaszczuta istota.Nie próbowała nawet walczyć.- Defetystka?- Nie, nie! Nic podobnego.Dręczyła ją świadomość, ze zabiła ukochanego mężczyznę, przynajmniej tak wtedy sądziłem.- A teraz nie jest pan tego pewien?- Jeżeli napisała coś podobnego, uroczyście, w obliczu śmierci.- Może to było miłosierne kłamstwo - podsunął Poirot.- Może - odrzekł powątpiewająco Meredith.- Ale to.to niepodobne do Karoliny.Poirot skinął głową.Tych samych słów użyła Karla Lemarchant.Ona jednak kierowała się tylko upartą pamięcią dziecka.Meredith Blake natomiast znał Karolinę bardzo dobrze.Było to dla Poirota pierwsze potwierdzenie, że na sądzie Karli może polegać.Meredith Blake spojrzał znów na gościa.- Jeżeli.jeżeli Karolina była niewinna - rzekł wolno - nie, to szaleństwo!.Nie widzę żadnych możliwości innego rozwiązania.Odwrócił się raptownie do Poirota.- A pan? Co pan o tym sądzi?Zapanowała cisza.- Jak dotąd - odpowiedział wreszcie Poirot - nie sądzę nic.Zbieram tylko wrażenia.Jaka była Karolina? Jaki byt Amyas Crale? Wszyscy inni, którzy wplątani byli w ten proces? Co się działo w ciągu tych dwóch dni? Tego się muszę dowiedzieć.Zbadać dokładnie wszystkie fakty jeden po drugim.Pański brat mi w tym dopomoże.Prześle mi opis wydarzeń, jak je pamięta.- Nie na wiele się to panu przyda - rzekł gwałtownym tonem Meredith.- Filip jest bardzo zajęty.Gdy jakaś sprawa jest skończona, zapomina o niej szybko.Jego wspomnienia będą z pewnością bardzo niedokładne.- Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że będą luki.- Wie pan co.- zaczął Meredith.Urwał, zaczerwienił się i dokończył po pauzie: - Jeżeli pan chce, mogę zrobić to samo.Miałby pan materiał porównawczy, prawda?- Byłoby to dla mnie niezmiernie cenne! - zawołał uradowany Poirot.- To pierwszorzędny pomysł, pierwszorzędny!- A więc doskonale! Napiszę.Mam tu gdzieś swoje stare pamiętniki.Ale uprzedzam pana - roześmiał się z zażenowaniem - że nie mam najlepszego stylu literackiego, a nawet moja ortografia pozostawia wiele do życzenia.Pan nie będzie za bardzo wymagający?- Ach, tu przecież nie chodzi o styl.Zwykły opis faktów, które pan zapamiętał.Co ktoś wtedy a wtedy powiedział, jak wyglądał, co się wydarzyło.Mniejsza o to, że coś wydaje się panu nieważne.Wszystko połączone razem pozwoli mi odtworzyć atmosferę, że tak powiem.- Tak, rozumiem.Panu trudno jest pewnie wyobrazić sobie osoby i miejsca, których nigdy pan nie widział.Poirot skinął głową.- Właśnie.I jeszcze o coś chciałem pana prosić.O ile się nie mylę, Alderbury sąsiaduje bezpośrednio z pańską posiadłością? Czy mógłbym się tam udać, żeby na własne oczy zobaczyć miejsce tragedii?Meredith Blake odpowiedział wolno:- Mogę pana tam zaprowadzić, chociażby zaraz.Ale rzecz prosta, że wiele się tam przez ten czas zmieniło.- Może przebudowano dom?- Dzięki Bogu, nie, nie jest aż tak źle.Ale założono tam coś w rodzaju hotelu.Jakieś przedsiębiorstwo zakupiło całą posiadłość.W lecie zjeżdżają tu całe hordy młodzieży, no i oczywiście, wszystkie pokoje podzielono na klitki.Sam teren także znacznie zmieniono.- Będzie mi pan musiał dopomóc odpowiednimi wyjaśnieniami.- Zrobię, co będę mógł.Szkoda, że nie widział pan tej posiadłości za dawnych lat.To był jeden z najpiękniejszych majątków w okolicy.Poprowadził gościa przez drzwi balkonowe i zaczęli razem schodzić na dół po zboczu porośniętym trawą.- A kto sprzedał posiadłość?- Opiekunowie osieroconej dziewczynki.Odziedziczyła wszystko, co Crale posiadał.Nie zostawił testamentu, przypuszczam więc, że majątek byłby został podzielony automatycznie między żonę i dziecko.Karolina w testamencie również zapisała wszystko córce.- A nic przyrodniej siostrze?- Angela posiadała osobisty majątek po ojcu.- Rozumiem - rzekł Poirot, a po chwili zawołał: - Ale dokąd mnie pan prowadzi? Przecież idziemy nad morze!- Ach, muszę panu wytłumaczyć naszą topografię.Za chwilę sam się pan przekona.O, widzi pan, tam jest taka mata zatoka, nazywa się Zatoka Wielbłądzia.Wrzyna się w ląd tutaj.wygląda prawie jak ujście rzeki, ale to złudzenie, to tylko morze.Jeżeli się chce iść do Alderbury lądem, trzeba skręcić na prawo i okrążyć zatokę, lecz najbliższa droga prowadzi po prostu łodzią przez to wąskie pasemko wody.Alderbury leży naprzeciwko, o tam! Może pan zobaczyć dom między drzewami.Doszli do małej plaży.Naprzeciwko widać było lasek, a między wysokimi drzewami - duży biały dom.Na piasku leżały dwie łodzie.Meredith Blake przy niezbyt zręcznej pomocy Poirota spuścił jedną z nich na wodę i po chwili wiosłowali już ku przeciwległemu brzegowi.- Dawniej zawsze jeździliśmy w ten sposób - wyjaśnił Meredith - z wyjątkiem, oczywiście, niepogody albo burzy, kiedy posługiwaliśmy się autem.Ale wtedy odległość wynosi blisko trzy mile.Podpłynął zręcznie pod kamienne umocnienie przeciwnego brzegu.Spojrzał niechętnie na szereg drewnianych szałasów i betonowe tarasy.- To wszystko jest nowe.Dawniej stała tu szopa na łódki i nic więcej.Szło się wzdłuż wybrzeża i kąpało się tam, przy tych skałach.Pomógł gościowi wysiąść, przycumował łódź i poprowadził Poirota stromą ścieżką w górę.- Może pan być pewien, że nie spotkamy nikogo po drodze - rzucił przez ramię.- W kwietniu jest tu jeszcze zupełnie pusto.chyba że na Wielkanoc.A zresztą.gdybyśmy nawet kogoś spotkali, nic nie szkodzi.Żyję w zgodzie z sąsiadami.Jak pięknie grzeje dzisiaj słońce, zupełnie jak w lecie.I wtedy także był piękny dzień, raczej lipcowy niż wrześniowy.Wspaniałe słońce, ale lekki chłodnawy wietrzyk.Ścieżka wyłaniała się już spośród drzew i okrążała występ skalny.Meredith wskazał ręką.- To ogród, który oni nazywali “Baterią”.Jesteśmy teraz mniej więcej pod nim, mijamy go.Znowu weszli do lasu.Po chwili dróżka ostro skręciła znaleźli się przed furtką, umieszczoną w wysokim murze.Ścieżka biegła zygzakowato dalej, ale Meredith otworzył furtkę i obaj weszli do ogrodu.Po przejściu cienistej drogi Poirot był przez chwilę oślepiony blaskiem.“Bateria” była tarasem z obmurowaniem, na którym stała armatka.Zdawało się, że zwisa nad samym morzem.Nad tarasem i pod nim rosły drzewa, lecz od strony morza nie widać było w dole nic prócz lśniącego błękitu wód.- Piękny widok - zauważył Meredith, a po chwili dodał, wskazując wzgardliwie głową na rodzaj pawilonu przybudowanego do starego muru: - Tego, oczywiście, wówczas nie było.Była tylko szopa, w której Amyas przechowywał swoje przybory malarskie, butelki z piwem i kilka leżaków.Wtedy nie było jeszcze betonu [ Pobierz całość w formacie PDF ]