RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Iszukaj teraz wiatru w polu.A może by tak.a może by tak dostać się przez siatkę na terenposesji i powęszyć trochę?.Mój pomysł nie spotkał się z aprobatą Danki.- To niebezpieczne, Pawełku - kręciła głową.- Niczego tam nie znajdziesz.To stara,opuszczona posesja.Chcesz, aby ktoś cię złapał i oskarżył o włamanie?- Sam nie wiem - wzruszyłem ramionami.- Ale może warto to sprawdzić.Zresztąnikogo tam nie ma.Bo co zrobimy? Popłyniemy z powrotem do Trzonków? A jak się znowurozminiemy z naszą młodzieżą?- Pewnie czekają już na nas w twoim domu.Nie dałem się przekonać.Coś mi podpowiadało, że warto zaryzykować i powęszyćtrochę za ogrodzeniem.Było to nielegalne, fakt to niezbity, ale czasami, dla dobra śledztwa,należało przymknąć oczy na drobne grzeszki.Miejsce na pokonanie siatki wybrałem z dala od drogi.Z jednej strony posesję otaczałlas, przylegając do jej boku, z tyłu rosły gęste, niedostępne krzaki, za którymi rozciągały sięna kilometry pola uprawne.Danka skryła się w lesie i obiecała zawiadomić policję, gdybymnie wrócił po dwudziestu minutach.Minąłem stary, drewniany wychodek i zbliżałem się przyczajony do domu, dotarłem do obory z kamienia, teraz opuszczonej, do której wnętrza prowadziły zamknięte drewnianewrota.Teren wszędzie zarastały chwasty, które w większości zostały już przez nowegowłaściciela podeptane, bliżej domu ziemia została rozkopana.Przynajmniej dwa, trzy aryziemi zostały przekopane, odsłaniając kawałki dawnych fundamentów zbudowanych ze starej,porządnej cegły i kamienia.Pełno było tutaj śladów obuwia, niedopałków papierosów, puszekpo piwie - ślad ludzkiej aktywności.Kiedy się jednak patrzyło na stary dom, odnosiło sięwrażenie, że jest opuszczony.Nie było na jego tyłach żadnego samochodu, choć liczne śladyopon na rozkopanej ziemi i przygniecionej trawie świadczyły, że ktoś tu jednak mieszkał, aprzynajmniej często przebywał.Już zamierzałem wycofać się i opuścić teren posesji, gdy z wnętrza obory doleciałmnie ludzki jęk.Z początku myślałem, że się przesłyszałem, ale gdy jęk się powtórzył, byłempewny, że wewnątrz obory kogoś uwięziono.Indiana i Bażant - pomyślałem od razu.Nie!Stop! Przecież nigdzie nie ma ich poloneza.Zbliżyłem się do brudnej i chłodnej ściany byłejobory i nastawiłem uszu.Jęczała kobieta.I wtedy zrozumiałem, że ktoś przetrzymuje w tychmurach Osę.To jej jęk wydobywał się zza grubych, obskurnych, kamiennych murów, więcczym prędzej doskoczyłem do drewnianych wrót.Nacisnąłem klamkę i ku swojemuzadowoleniu stwierdziłem, że wrota nie były zamknięte.Skrzypnęły wrogo, zapraszając mniepodstępnie do środka.Wewnątrz panowała ciemność i pachniało grzybami oraz pleśnią,nigdzie jednak nie mogłem wyłowić z ciemnego kąta dziewczyny.Kilka promieni, którewdarły się ze mną do środka rozpraszały mrok zaledwie przedsionka, gdy nagle z głębiposłyszałem jej jęk.- Osa! - zawołałem głośnym szeptem.- To ty? Jesteś tam?Jęk się powtórzył, ale tym razem zdawało mi się, że bliżej jęczał mężczyzna, więczrobiłem natychmiastowy krok w jego stronę.To była pułapka! Coś ciężkiego spadło na mójkark.Najpierw pociemniało mi w oczach, choć wokół mnie panowały nieliche już ciemności,ugięły się pode mną nogi i upadłem na lekko wilgotne klepisko.Ocknąłem się dość szybko, tak mi się przynajmniej wydawało.Ktoś mnie ciągnął poklepisku, słyszałem jakieś głosy, potem rozwarły się nieduże okiennice, przez które wpadło downętrza byłej obory nieco światła.Oparci o drewniany filar ludzie patrzyli na mnierozszerzonymi ze strachu oczami i nic nie mówili.Nie mogli - byli zakneblowani.Natychmiast rozpoznałem w nich Osę i adwokata Robakiewicza.Związano im nogi i ręce, anastępnie przymocowano do owego filara w głębi obory.Ja zostałem przytachany pod samąścianę, bo pod filarem nie było już miejsca dla kolejnego więznia.Związano mi ręce i nogi,ale knebla nie założono.Wreszcie dotarło do mnie, że moi napastnicy stoją w ciemnym kącie obory i naradzają się.Oprzytomniałem.Mgła zeszła mi z oczu i widziałem już wyrazniej nietylko wystraszonych Osę i adwokata, ale przedmioty zalegające pomieszczenie - starechomąto, skrzynki oblepione siecią pajęczyny, kilka drewnianych figurek i stertę łachmanów.- Natychmiast nas wypuście - odezwałem się słabym głosem.Szepty w głębi obory urwały się i podeszli do mnie: właściciel Sobótka z owym dobrze odżywionym turystą, którego zapamiętałem z kawiarni piskiego rynku.Ten właśniemężczyzna stanowił dla mnie wielką zagadkę - był tajemniczym ogniwem w całej sprawie iwyglądało na to, że odgrywał w niej pierwszoplanową rolę.- Włamujesz się na teren prywatny i jeszcze się stawiasz? - zbeształ mnie właściciel.- Zgłoś pan to na policję - rzekłem.- Przetrzymujecie tutaj ludzi.To niezgodne zprawem.- Jedyne prawo, jakie wyznaję, to prawo Hammurabiego: oko za oko, ząb za ząb.- Co chce pan zrobić? - zagadywałem go.- Włamać się do mojego domu w drodzerewanżu? Nic tam pan nie znajdzie?- Co za wyszczekany facet - westchnął Sobótka.- Co robimy? - zapytał go turysta, a mówił słabo po polsku.Twardy akcent zdradzałNiemca, drżenie głosu zaś zniecierpliwienie i niepokój.- Myśl pan, Herr Sobótka.Po chwili ciszy, właściciel domu po Różańskim zbliżył do mojej twarzy swoje zaciętei wrogie oblicze.- Powiedz no pan, czego szukacie? - zapytał.- Tego co wy - odpowiedziałem.- No i sam pan widzi, Herr Franz - westchnął Sobótka - że po dobroci nic nieosiągniemy.- Zamknij się! - zbeształ go cudzoziemiec.- Bez imion, człowieku!- Pierwszy mnie pan nazwał.I to po nazwisku!- Dobra, już dobra, pytaj go dalej.- Ile wiecie? - zadał mi pytanie Sobótka.- Kto? Ja czy tamci przy filarze? Ich zapytaj, byli tu pierwsi.Pewnie wiedzą więcejode mnie.Pan adwokat, jak zdążyłem się zorientować, działał z panem.Co się stało? Kłótniawspólników czy.- Nie twój interes - warknął.Na tym zakończył się pierwszy etap przesłuchania.Herr Franz dał znak właścicielowiSobótce do odwrotu.Wyszli naradzić się, zamknąwszy za sobą wrota, w związku z czym woborze znowu zapanowały ciemności. - Nie bójcie się - rzekłem w ciemność.- Jeśli za kilkanaście minut nie wrócę, mójwspólnik zawiadomi policję.Na co właściwie liczyłem, wiedząc jednocześnie, że Danka grała ze mną nieuczciwie?Audziłem się, że nie współpracuje z tym dwoma draniami, którzy opuścili oborę.Być możewspółdziałała z kimś innym.Moje rozmyślania przerwał jęk adwokata, stękał, charczał, jakbysię z czymś siłował, a następnie usłyszałem jego głęboki wydech, w którym pobrzmiewałaulga i wyczerpanie.Ten człowiek jakimś cudem pozbył się knebla.- Jest tam pan? - usłyszałem jego pytanie.- Jestem.A gdzie miałem pójść?- Partacz - mruknął po nosem adwokat.- yle założył knebel.- Nie umie pan dobierać wspólników, panie Robakiewicz - zauważyłem uszczypliwie.- Jaki tam wspólnik?- Dobra, co pan tu robi? - zmieniłem temat i ton.- Jakim cudem dziewczyna się tuznalazła? Jeśli z pańskiego powodu, to.- Spokojnie, człowieku.Dogadajmy się.Najważniejsze wydostać się stąd.- Mam z tobą do pogadania, mecenasie.Ani w mi w głowie się z tobą układać.Wolętu zgnić niż z tobą współpracować.- Pomyśl o dziewczynie.Zrób to dla niej.- Co mianowicie?- Dzisiaj przyszedłem pod pański dom, pamięta pan?- Pamięć mam dobrą - warknąłem.- Przyszedł pan po swoje cenne pióro, którym dzieńwcześniej chciał pan zabić mojego psa.- Nie, to nie tak! - zaprotestował [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl