RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cierpliwość i rutyna zostały wynagrodzone.Całe trzy dni spędził w dziupli sztucznego dębu, trzy noce czołgał się po wrzosowiskach, ukrywał mikrofony w janowcu, zakopywał druty w miękkim szarym piasku.Siedemdziesiąt dwie godziny skrajnej niewygody.Teraz jednak nadszedł wielki moment, największy – mówił sobie w duchu Darwin Bonaparte, lawirując wśród swych przyrządów - od czasu gdy zrobił ów słynny, pełen wszelakich odgłosów czuciofilm z godów goryli.„Wspaniale”, rzekł do siebie, gdy Dzikus rozpoczął swe zdumiewające przedstawienie.„Wspaniale!” Teleskopowe kamery były pieczołowicie nakierowane - przyklejone wręcz do swego ruchomego celu; dodał mocy, aby uzyskać zbliżenie oszalałej, zmienionej twarzy (zachwycające!), przez pół minuty robił zwolnione zdjęcia (będą nadzwyczaj komiczne efekty, obiecywał sobie), równocześnie nadsłuchiwał odgłosu uderzeń, jęków, dzikich, obłąkanych słów zapisywanych na ścieżce dźwiękowej biegnącej skrajem taśmy filmu; spróbował małego wzmocnienia (tak, teraz zdecydowanie lepiej), radowało go, że w takich chwilach przerwy dolatuje śpiew skowronka; pomyślał, że szkoda, iż Dzikus się nie odwraca, bo można by wtedy zrobić należyte zbliżenie krwi na plecach - i niemal w tej chwili (ależ mam zdumiewające szczęście!) ten zgodny facet się właśnie odwraca, a on może zrobić doskonałe zbliżenie.- No, to była wielka sprawa! - powiedział do siebie, gdy spektakl się zakończył.- Naprawdę wielka! - Otarł twarz.Kiedy dołączą w studio efekty dotykowe, to wyjdzie cudowny film.Niemal równie dobry, myślał Darwin Bonaparte, jak Życie miłosne wielorybiej spermy - a to już, na Forda, nie byle co.W dwanaście dni później Dzikus z Surrey został rozpowszechniony i można go było oglądać, słyszeć i czuć w każdym czucioteatrze pierwszej kategorii na terenie całej Europy Zachodniej.Efekt wywołany przez film Darwina Bonaparte był natychmiastowy i ogromny.W godzinach popołudniowych następnego dnia po premierze wiejską samotność Johna zakłócił nagle przylot ogromnego stada helikopterów.Właśnie kopał w ogrodzie - przekopując zarazem własny umysł, pracowicie spulchniając materię swych myśli.Śmierć - zanurzył szpadel raz, drugi, trzeci.Wszystkie nasze dni wczorajsze świecą pochodniami wzdłuż drogi w mgłę śmierci.Grzmot prawdy załomotał w tych słowach.John uniósł następną szuflę ziemi.Dlaczego Linda umarła? Dlaczego pozwolono jej stopniowo tracić człowieczeństwo, aż wreszcie.Zadrżał.Całująca padlina.Postawił stopę na szpadlu i wcisnął go gwałtownie w miękki grunt.Jak muchy dla swawolnych chłopców jesteśmy dla bogów; zabijają nas dla zabawy.Znowu grzmot; słowa grzmiące prawdziwie - bardziej prawdziwie niż prawda sama.A jednak Gloucester nazywał ich bogami wszechłaskawymi.Zresztą najlepszym odpoczynkiem jest sen, czemuż więc tak się boisz śmierci, co nie jest niczym więcej.Niczym więcej niż sen.Zasnąć.Może śnić.Szpadel uderzył o kamień; przerwał, by go podnieść i wyrzucić.Bo w tym śnie śmierci sny jakie.?Bzyczenie nad głową przeszło w ryk.I oto nagle zakrył go cień, coś było w górze między nim a słońcem.Spojrzał wzwyż, oderwany od kopania, wyrwany ze swoich myśli; spojrzał wzwyż w oszołomieniu, jego myśl ciągle jeszcze błądziła po tym innym świecie tego co prawdziwsze-niż- prawda-sama, ciągle jeszcze nurzała się w otchłaniach śmierci i boskości.Spojrzał wzwyż i ujrzał tuż nad sobą chmarę wiszących maszyn.Nadciągnęły jak szarańcza, wisiały w powietrzu, lądowały na wrzosowisku.A z brzuchów tych wielkich pasikoników wyłaniali się mężczyźni w odzieży z białej sztucznej flaneli, kobiety (bo dzień był upalny) w jedwabnych żakiecikach lub w aksamitnych szortach i na wpół rozsuniętych koszulkach bez rękawów.Z każdej maszyny jedna para.W ciągu kilku minut były ich już całe tuziny; stali szerokim kręgiem wokół latarni, gapili się, śmiali, pstrykali aparatami, rzucali (niczym małpie w klatce) orzeszki, paczki gumy do żucia nasycanej hormonami, hormonodajnych herbatników.Z każdą chwilą - jako że zza wzgórz Hog’s Back napływali teraz nieprzerwaną falą - liczba ich rosła.Niczym w koszmarnym śnie tuziny stawały się dwudziestkami, dwudziestki setkami.Dzikus cofnął się do wieży i stał teraz jak osaczone zwierzę pod murem latarni, spoglądając po twarzach w niemej grozie, niczym ktoś kto postradał zmysły.Z tego stuporu wytrąciła go, wprowadzając w bardziej bezpośredni kontakt z rzeczywistością, dobrze wycelowana paczka gumy do żucia, która uderzyła go w policzek.Wstrząs bólu - i już się obudził; obudził się dziko wściekły.- Wynosić się stąd! - zawołał.Małpa przemówiła; wybuch śmiechu i oklaski.- Poczciwy stary Dzikus! Brawo, brawo!A pośród hałasu słyszał przebijające się wołania:- Bicz, bicz, bicz!Idąc za tą propozycją, zdjął z gwoździa pęk węźlastych rzemieni i potrząsnął nim ku swoim prześladowcom.Podniósł się gwar ironicznego uznania.Ruszył groźnie ku nim.Jakaś kobieta krzyknęła ze strachu.Krąg zafalował w najbardziej zagrożonym miejscu, potem zwarł się na powrót.Świadomość ogromnej przewagi liczebnej dodawała tym ludziom odwagi, jakiej Dzikus się po nich nie spodziewał.Zaskoczony, przystanął i rozejrzał się po twarzach.- Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? - w jego rozwścieczonym głosie pobrzmiewał ton niemal błagalny.- Masz trochę migdałów z solą magnezową - rzekł mężczyzna, który, gdyby Dzikus ruszył naprzód, zostałby zaatakowany jako pierwszy.Wyciągnął przed siebie paczkę.- Są naprawdę smaczne, bierz - dodał z nerwowym pojednawczym uśmiechem.- Sole magnezowe podtrzymują młodość.Dzikus nie zwracał na niego uwagi.- Czego chcecie ode mnie? - zapytał tocząc wzrokiem po roześmianych twarzach.- Czego chcecie ode mnie?- Bicza - odpowiedział chór setek pomieszanych głosów.- Biczuj się.Pokaż nam biczowanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl