[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.martwotą krępuje wszelki ruchz dołu.Co się tu łudzić: ona i ja to dwa różne gatunki istot, napraw-dę jak motyl i robak.Mam dla jej skrzydeł opuszczać swoją noręi innych robaków?.To są moi - ci, którzy leżą tam na śmietniku,i może dlatego są nędzni, a będą jeszcze nędzniejsi, że ja chcę wy-dawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na zabawę w motyla.Głupi handlarzu, podły człowieku!.108LALKATrzydzieści tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnychwarsztatów albo sklepików, z których żyją całe rodziny.I to ja mambyt ich zniszczyć, wyssać z nich ludzkie, dusze i wypędzić na tenśmietnik?.No dobrze, ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?.Ktowie, co się stanie ze mną i z tymi pieniędzmi bez niej? Może właśniedopiero przy niej nabiorą one twórczych własności; może choć kil-kanaście rodzin z nich skorzysta?.Wokulski odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój własnycień.Potem przypomniał sobie, że ten cień chodzi przed nim, zanim albo obok niego zawsze i wszędzie, jak myśl o tamtej kobieciechodziła za nim wszędzie i zawsze, na jawie i we śnie, mieszając siędo wszystkich jego celów, planów i czynów. Nie mogę wyrzec się jej - szepnął rozkładając ręce, jakby tłu-maczył się komuś.Wstał z belek i wrócił do miasta.Idąc przez ulicę Obożną przypomniał sobie furmana Wysockie-go, któremu koń padł, i zdawało mu się, że widzi cały szereg wozów,przed którymi leżą padłe konie, cały szereg rozpaczających nadnimi furmanów, a przy każdym gromadę mizernych dzieci i żonę,która pierze bieliznę takim, co płacić nie mogą. Koń?. - szepnął Wokulski i czegoś serce mu się ścisnęło.Raz w marcu przechodząc Aleją Jerozolimską zobaczył tłum ludzi,czarny wóz węglarski stojący w poprzek drogi pod bramą, a o parękroków dalej wyprzężonego konia.- Co się to stało?- Koń złamał nogę - odparł wesoło jeden z przechodniów, którymiał fiołkowy szalik na szyi i trzymał ręce w kieszeniach.Wokulski mimochodem spojrzał na delikwenta.Chudy koń z wy-tartymi bokami stał przywiązany do młodego drzewka unosząc w górętylną nogę.Stał cicho, patrzył wywróconym okiem na Wokulskiegoi gryzł z bólu gałązkę okrytą szronem.109Bolesław Prus Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? - myślałWokulski - dlaczego ogarnia mnie taki żal?Szedł Obozną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w ciągu kilkugodzin, które spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaśzmiana.Dawniej - dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze,przechodząc ulicami nie spotykał na nich nic szczególnego.Snulisię ludzie, jezdziły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dlaprzechodniów.Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł.Każdyobdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tymgłośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ówkoń ze złamaną nogą.Każda uboga kobieta wydawała mu się pracz-ką, która wyżartymi od mydła rękami powstrzymuje rodzinę nadbrzegiem nędzy i upadku.Każde mizerne dziecko wydawało musię skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i nocyw śmietniku przy ulicy Dobrej.I nie tylko obchodzili go ludzie.Czuł zmęczenie koni ciągnącychciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto.Czułobawę psa, który szczekał na ulicy zgubiwszy pana, i rozpacz chudejsuki z obwisłymi wymionami, która na próżno biegała od rynsz-toka do rynsztoka szukając strawy dla siebie i szczeniąt.I jeszcze,na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podob-ne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzętyi podarta odzież.Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, żeskarży się: Patrz, jak cierpię. , i że tylko on słyszy i rozumie jejskargi.A ta szczególna zdolność odczuwania cudzego bólu urodziłasię w nim dopiero dziś, przed godziną.Rzecz dziwna! przecie miał już ustaloną opinię hojnego filantro-pa.Członkowie Towarzystwa Dobroczynności we frakach składalimu podziękowania za ofiarę dla wiecznie łaknącej instytucji; hra-bina Karolowa we wszystkich salonach opowiadała o pieniądzach,które złożył na jej ochronę; jego służba i subiekci sławili go za pod-110LALKAwyższenie im pensji.Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały żad-nej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do nich żadnejwagi.Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych dobroczyńców, ażebykupić za to rozgłos nie pytając, co się zrobi z pieniędzmi.I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowiekaz niedoli, kiedy nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachet-ności, dopiero dziś poznał, co to jest ofiara.Dopiero dziś przed jegozdumionym okiem stanęła nowa, nie znana dotychczas część świata- nędza, której trzeba pomagać. Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?. szepnął Wokulski.I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych,a szukających pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdar-tą korą i połamanymi gałęzmi.Wszystko to przecie spotykał bezwrażenia.I dopiero gdy wielki ból osobisty zaorał mu i zbronowałduszę, na tym gruncie użyznionym krwią własną i skropionymniewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina: współ-czucie powszechne, ogarniające wszystko - ludzi, zwierzęta, nawetprzedmioty, które nazywają martwymi.Doktór powiedziałby, że utworzyła mi się nowa komórka w mó-zgu albo że połączyło się kilka dawnych - pomyślał. Tak, ale co dalej?.Dotychczas bowiem miał tylko jeden cel: zbliżyć się do panny Iza-beli.Dziś przybył mu drugi: wydobyć z niedostatku Wysockiego. Mała rzecz!. Przenieść jego brata pod Skierniewice. - dodał jakiś głos. Drobnostka.Ale poza tymi dwoma ludzmi stanęło zaraz kilku innych, zanimi jeszcze kilku, potem olbrzymi tłum borykający się z wszel-kiego rodzaju nędzą i wreszcie - cały ocean cierpień powszechnych,które wedle sił należało zmniejszyć, a przynajmniej powściągnąć oddalszego rozlewu. Przywidzenia.abstrakcje.zdenerwowanie! - szepnął Wokulski.111Bolesław PrusTo była jedna droga.Na końcu bowiem drugiej widział cel realnyi jasno określony - pannę Izabelę. Nie jestem Chrystusem, ażeby poświęcać się za całą ludzkość. Więc na początek zapomnij o Wysockich - odparł głos wewnętrzny. No, głupstwo! Jakkolwiek jestem dziś rozkołysany, ależ niemogę być śmieszny - myślał Wokulski.- Zrobię, co się da i komumożna, lecz osobistego szczęścia nie wyrzeknę się, to darmo.W tej chwili stanął przed drzwiami swego sklepu i wszedł tam.W sklepie zastał Wokulski tylko jedną osobę.Była to dama wy-soka, w czarnych szatach, nieokreślonego wieku.Przed nią leżałstos neseserek: drewnianych, skórzanych, pluszowych i metalo-wych, prostych i ozdobnych, najdroższych i najtańszych, a wszyscysubiekci byli na służbie.Klejn podawał coraz nowe neseserki, Mra-czewski chwalił towar, a Lisiecki akompaniował mu ruchami rękii brody.Tylko pan Ignacy wybiegł naprzeciw pryncypała.- Z Paryża przyszedł transport - rzekł do Wokulskiego.- Myślę,że trzeba odebrać jutro.- Jak chcesz [ Pobierz całość w formacie PDF ]