[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zniósł stratę z rezygnacją, pragnąc tylko, aby biali ludzie uwierzyli jego słowom.Zadawał sobie w duchu poważnie to pytanie, gdy odchodził, jeden z ostatnich, po skończonym badaniu.Tego nie był pewien.Jeśli uwierzą choćby tylko na jedną noc, będzie mógł usunąć Daina poza obręb ich władzy i odetchnie nareszcie w poczuciu bezpieczeństwa.Oddalił się szybko, spoglądając niekiedy przez ramię, aby przekonać się, czy nikt za nim nie idzie, ale nie zobaczył i nie usłyszał nic podejrzanego.— Dziesiąta — rzekł porucznik i ziewnął spoglądając na zegarek.— Słyszę już zawczasu przyjemne uwagi, jakimi powita mnie kapitan.Cóż to za podła historia.— Czy pan myśli, że to wszystko prawda? — spytał młodszy.— Bo ja wiem! możliwe, ze to i prawda.A jeśli nie, to cóż możemy poradzić? Gdybyśmy mieli tak ze dwanaście łodzi można by spatrolować zatoki, a i to nie na wiele by się przydało.Ten pijany wariat ma rację, nie władamy dostatecznie tym wybrzeżem.Robią tu, co chcą.Czy przygotowali nam hamaki?— Kazałem je zawiesić sternikowi.Co za dziwna para! — rzekł porucznik wskazując w stronę domu Almayera.— Hm! Rzeczywiście, ciekawa para.O czym pan z nią mówił? Przez cały czas zajęty byłem głównie ojcem.— Zaręczam panu, że zachowałem się jak najgrzeczniej — zapewniał gorąco oficer.— To doskonale.Niechże się pan nie gorączkuje.Najwidoczniej ona nie znosi grzeczności.A ja myślałem, że pan był może za czuły.Widzi pan, jesteśmy tu na służbie.— Ależ naturalnie! Nigdy o tym nie zapominam.Chłodna uprzejmość, nic ponad to.Roześmiali się obaj, a że nie byli jeszcze śpiący, zaczęli chodzić ramię w ramię po werandzie.Księżyc wychynął ukradkiem zza drzew przeobraziwszy nagle rzekę w strumień lśniącego srebra.Las wyłonił się z czarnej próżni i stanął w posępnej zadumie nad roziskrzoną wodą.Powiew rozpłynął się w zupełnej ciszy.Zwyczajem marynarzy, oficerowie chodzili miarowo po werandzie tam i z powrotem, nie zamieniając ani słowa.Luźne deski skrzypiały rytmicznie pod ich stopami, a suchy zgrzyt drzewa rozlegał się natrętnie w nie zmąconej niczym nocnej ciszy.Gdy zawracali doszedłszy do końca werandy, młodszy oficer stanął jak wryty.— Słyszał pan? — zapytał.— Nie! — odrzekł starszy.— A co takiego?— Zdawało mi się, że słychać krzyk.Bardzo słaby krzyk, coś jakby kobiece wołanie, w tamtym drugim domu.O! teraz znowu.Słyszy pan?— Nic a nic — odrzekł porucznik wytężywszy słuch przez chwilę.— Wy, młodzi, słyszycie wszędzie kobiece głosy.Już się panu coś marzy, niech pan lepiej idzie spać.Dobranoc!Księżyc piął się coraz wyżej, a ciepłe cienie malały i kurczyły się, jakby spłoszone zimnym, okrutnym światłem.Rozdział dziesiąty— Zaszło nareszcie! — rzekła Nina do matki wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce.— Posłuchaj, matko, jadę teraz do zatoki Bulangiego, a gdybym nigdy już nie wróciła…Zamilkła nagle.Coś jakby zwątpienie zamgliło na chwilę jej oczy, przygasł gorejący w nich płomień powściąganego uniesienia, który tchnął życie w pogodną, obojętną jej twarz owego pamiętnego dnia — dnia radości i niepokoju, nadziei i zgrozy, nieuchwytnego żalu i mglistej rozkoszy.Trwała niezłomnie w powziętym zamiarze, póki jaśniał blask słońca; w jego promiennym olśnieniu poczęła się i wzrosła miłość Niny, aż owładnęła całą jej istotę.Skryte podszepty pragnień podsycały jej niecierpliwość i tęsknotę za mrokiem, który miał położyć kres niebezpieczeństwu i walce zwiastując szczęście, zachwyt miłości, pełnię życia.Zaszło nareszcie! Krótki, podzwrotnikowy zmierzch minął, nim zdążyła z ulgą odetchnąć.Wydało jej się nagle, że ciemność roi się od groźnych głosów wzywających, aby rzuciła się bez pamięci w nieznane, aby pozostała wierna własnym porywom i oddała się namiętności, która wybuchnęła w Dainie ogarniając ją swym płomieniem.W odosobnieniu dalekiej polanki czekał wśród głuchej ciszy lasów samotny zbieg, niepewny życia.Obojętny na czyhające niebezpieczeństwa, wyglądał jej przybycia.Po nią tylko wrócił; a teraz, gdy nadeszła dla niego chwila nagrody, Nina zapytywała siebie z trwogą, co znaczy to zwątpienie mrożące jej wole i porywy.Z wysiłkiem odtrąciła lęk przed chwilową słabością.Ona go musi nagrodzić.Miłość jej i honor kobiecy zwyciężą przelotny brak wiary w nieznaną przyszłość, która czeka na nią w mrokach rzeki.— Nie, nie wrócisz nigdy — wyrzekła proroczo pani Almayer.— On bez ciebie nie odjedzie, a jeśliby tu pozostał… — wyciągnęła rękę w kierunku świateł w ,,Szaleństwie Almayera” i urwane zdanie rozpłynęło się w groźnym pomruku.Obie kobiety spotkały się za domem i szły teraz powoli w kierunku zatoki, gdzie przywiązane były czółna.Przystanęły nagle u skraju zarośli, tknięte wspólnym odruchem.Pani Almayer położyła rękę na ramieniu córki usiłując spojrzeć na próżno w odwróconą jej twarz.Chciała coś powiedzieć, lecz słowa jej utonęły w zduszonym szlochu, który zabrzmiał dziwnie, dobyty z piersi tej kobiety.Zdawało się, że ze wszystkich ludzkich namiętności tylko gniew i nienawiść nie są jej obce.— Odchodzisz, aby stać się wielką rani — rzekła wreszcie dość pewnym głosem.— Jeżeli będziesz mądra, posiądziesz wielką władzę, co przetrwa długie lata i sięgnie nawet w dni twojej starości.Czymże ja byłam? Niewolnicą.Przez całe życic gotowałam ryż dla człowieka pozbawionego męstwa i mądrości.Hai! Taką kobietę jak ja wódz i wojownik oddał w darze człowiekowi, który był niczym.Hai! Hai!Zawodziła po cichu, opłakując stracone sposobności walk i mordów, co byłyby się stały jej udziałem w razie skojarzenia się z duchem pokrewnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]