RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy zobaczyłem otwierające się klapy luku bom­bowego w prowadzącym samolocie, otworzyłem moje; kiedy zobaczyłem, że jego bomby lecą, spuściłem moje; kiedy wska­zówka na mojej podziałce pokazała, że wszystkie bomby po­szły, oznajmiłem przez telefon pokładowy, że nasze bomby po­szły.Kiedy tylny strzelec zerknął w dół do luku bombowego i stwierdził, że jest pusty, przesunąłem wyłącznik zamykający klapy.Cały nasz składający się z sześciu samolotów klucz po­szedł na maksymalnych obrotach stromo w górę.A potem pod­łoga samolotu runęła w dół; spadaliśmy i zorientowałem się, że tkwię przygwożdżony bezradnie do górnej ścianki pomieszcze­nia bombardiera i mój przeciwlotniczy hełm wbija się w sufit.Nie miałem wówczas pojęcia (powiedziano mi o tym później), że jeden z dwu ludzi przy sterach (drugi pilot) zdjęty nagłym strachem, że samolot straci moc, pchnął w przód manetkę i rzu­cił nas ostro w dół, sprowadzając z powrotem na poziom artyle­rii przeciwlotniczej.Nie byłem w stanie poruszyć nawet małym palcem.I z całego serca i roztrzęsionej duszy wierzyłem, że zaraz stracę życie i że spadamy tak samo jak ten płonący pikujący samolot, który wi­działem zaledwie kilka minut wcześniej.Nie miałem czasu na nic prócz strachu.I nagle tak samo niespodziewanie - myślę, że wrzasnąłbym, gdybym był w stanie wrzeszczeć - wyrównali­śmy i maszyna zaczęła się ponownie wznosić, uciekając od ognia artylerii przeciwlotniczej i teraz leżałem płasko na podło­dze, próbując rozpaczliwie i bezskutecznie złapać się czegoś, czego mógłbym się przytrzymać.Po kilku sekundach znaleźli­śmy się poza zasięgiem ognia i dołączyliśmy z powrotem do klucza.Ale kiedy odzyskałem równowagę i zdolność porusza­nia się, usłyszałem w słuchawkach hełmofonu najbardziej nie­naturalny i złowrogi ze wszystkich dźwięków: ciszę, martwą ci­szę.I znowu wpadłem w popłoch.A potem zobaczyłem zwisa­jącą przede mną luźno wtyczkę hełmofonu.Wypadła z gniazd­ka.Gdy się z powrotem podłączyłem, w uszach zadzwonił mi dziki zgiełk głosów, przez który przebijało się powtarzane raz po raz zawodzenie, że bombardier nie odpowiada.- Tu bombardier - oznajmiłem natychmiast.- Nic mi nie jest.- Więc idź do tyłu i pomóż mu, pomóż strzelcowi.Jest ranny.Ranny był nasz górny strzelec; jego stanowisko znajdowałosię w przedniej części samolotu, tuż za kabiną pilotów.Ale frag­menty książki tak mocno z biegiem czasu wbiły mi się w pa­mięć, że nawet teraz jestem skłonny sądzić, że ranny został radiostrzelec z tyłu.Kiedy przeczołgałem się tunelem z mojego stanowiska, zobaczyłem przed sobą leżącego na podłodze strzelca i ujrzałem wielką owalną ranę na jego udzie, tam gdzie odłamek pocisku przeciwlotniczego — niewielki, sądząc z małe­go otworu po wewnętrznej stronie - wyleciał na zewnątrz.Pa­trzyłem wstrząśnięty na obnażone mięśnie.Nie miałem wyboru: musiałem zrobić to, co do mnie należało.Opanowując kolosal­ną falę mdłości i wstrętu, która o mało mnie nie sparaliżowała, dotknąłem delikatnie rozdartej i krwawiącej nogi i po tym pierwszym dotyku mogłem przystąpić spokojnie do dzieła.Chociaż wszędzie było mnóstwo krwi, dzięki memu skautowskiemu doświadczeniu - zdobyłem odznakę w dziedzinie pierwszej pomocy - zorientowałem się, że nie została przecięta żadna arteria i nie ma potrzeby zakładać opaski.Postępowałem według oczywistej procedury.Korzystając z zapasów w aptecz­ce, obficie posypałem całą otwartą ranę sulfanilamidowym proszkiem i położyłem jeden albo nawet dwa sterylne kompre­sy - dosyć, żeby objąć i pokryć całe poranione miejsce.Potem ostrożnie je zabandażowałem.To samo /robiłem z ranka po we­wnętrznej stronie uda.Kiedy strzelec oznajmił, że zaczyna go boleć noga, dałem mu zastrzyk morfiny — a może dwa, jeśli pierwszy nie zadziałał dość szybko, żeby przynieść ulgę nam obu.Stwierdził, że robi mu się zimno, i wtedy powiedziałem, że zaraz wylądujemy i nic mu nie będzie.W rzeczywistości nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ponieważ cała moja uwaga skupiona była na nim.Z rannym na pokładzie mieliśmy pierwszeństwo przy lądo­waniu.Na skraju pasa startowego czekał wojskowy chirurg, je­go asystenci i ambulans.Oddałem go w ich ręce.Ktoś mógłby mnie wziąć za bohatera i przez krótki czas tak byłem traktowa­ny, ale wcale się nim nie czułem.Próbowali mnie zabić i chcia­łem wrócić do domu.To, że próbowali zabić każdego z nas za każdym razem, kiedy wzbijaliśmy się w powietrze, nie stanowi­ło żadnej pociechy.Próbowali zabić mnie.Bałem się potem podczas każdej misji, nawet takiej, która miała być kaszką z mleczkiem.To wtedy właśnie zacząłem chy­ba krzyżować palce i odmawiać cichą modlitwę przy każdym starcie.Taki miałem prywatny rytuał.To było piętnastego sierpnia.Tydzień wcześniej widziałem samolot zestrzelony zaraz po spuszczeniu bomb w trakcie pierwszej misji naszej eskadry na mosty Awinionu.Byłem w pierwszym kluczu i kiedy spojrzałem do tyłu, żeby spraw­dzić, jak sobie radzą inni, zobaczyłem oddalający się od resz­ty samolot z płonącym skrzydłem, nad którym unosił się ol­brzymi pióropusz pomarańczowego ognia.Ujrzałem, jak otwiera się najpierw jeden, potem drugi i trzeci spadochron, następnie zaś samolot runął korkociągiem w dół i było po wszystkim.Na jednym z tych spadochronów był Dick Hirsch, facet z Chicago, z którym uczyłem się w szkole bombardie­rów w Victorville, w Kalifornii.Wylądował na polu w Prowansji i znaleźli go ludzie z ruchu oporu.Ukryto go w bez­piecznym miejscu, dano cywilne ciuchy i przeszmuglowano z powrotem przez linię frontu do tej części Włoch, którą zaję­li alianci.Po przyjeździe do eskadry został ku naszemu i swo­jemu zdumieniu bezzwłocznie odesłany do domu, obowiązy­wała bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, którzy mieli styczność z podziemiem.Pilotem, który zginął w tym samolocie, był blondyn z północnej części stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego też znałem z kilku wspólnie zali­czonych lotów.Drugim pilotem był młodszy chłopak, Alvin Yellon, świeżo przybyły ze Stanów, a dowiedziałem się o nim czegoś więcej po pięćdziesięciu latach, kiedy jego brat zapy­tał mnie listownie, czy opisana w mojej książce misja nie jest przypadkiem tą, w której poniósł śmierć jego brat.To była ta misja.Wszystko to było o wiele bardziej niebezpieczne, uświada­miam sobie teraz, niż byłem skłonny sądzić wtedy i potem.Czytałem gdzieś, że żołnierze sił powietrznych stanowili wię­cej niż dziesięć procent z trzystu tysięcy Amerykanów po­ległych w drugiej wojnie światowej.A dla tych, którzy walczyli na lądzie na froncie zachodnim, święta Bożego Narodzenia były jeszcze zimniejsze i zgubniejsze.Pamiętam, że oglądałem w „Star and Stripes", oficjalnej gazecie wojskowej, fotografie opatulonych Amerykanów pro­wadzących desperacki zimowy bój i brnących na oślep przez zaspy śniegu wyższe od nich samych.Wyglądali jak cudzo­ziemcy walczący w jakiejś innej, odległej wojnie.Ich wojna rzeczywiście była inna.W wyniku popełnionych równolegle kolosalnych pomyłek naczelnego dowództwa aliantów i naczel­nego dowództwa niemieckiego, pomyłek, które historycznie rzecz biorąc stanowią nieodłączną cechę każdego naczelnego dowództwa, w święta Bożego Narodzenia nastąpiła seria kata­strof, które zwykliśmy nazywać kontrofensywą w Ardenach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl