[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jasmine gderała po swojemu, więc zignorował ją.Wiedział, że to najlepszy sposób na nią.— Uważaj na siebie — dodała.— Co?— Bądź ostrożny.Teraz, kiedy Upiaszczony odszedł, nie czuję się zbyt bezpiecznie.— Wyjechał dopiero dziś rano.— Tak, ale.Bomanz wyszedł z domu, mrucząc coś o przewrażliwionej, starej kobiecie, która już się nie zmieni.Wybrał okrężną drogę, by przy okazji przyjrzeć się komecie, która dzięki wspaniałej, płonącej grzywie stanowiła bardzo widowiskowe zjawisko.Zastanawiał się nad znaczeniem swego snu.Nie wiedział, jak zinterpretować pojawienie się cienia pożerającego księżyc.Zbliżając się do granicy miasta, usłyszał głosy.Zwolnił kroku.O tej porze ludzie zwykle nie wychodzili z domów.Ktoś był w opuszczonej ruderze.Przez liczne szpary wydostawało się mdłe światło świecy.Bomanz uznał, że to pielgrzym, ale wolał sprawdzić.Znalazł większą szparę, lecz zobaczył tylko plecy mężczyzny.Opuszczone ramiona wydały mu się znajome.Upiaszczony? — zastanawiał się.Nie, oczywiście, że nie.Za szerokie.Raczej któryś z tych goryli, pomocników Tokara.Nie mógł rozpoznać szepczących głosów.Jeden brzmiał jak skomlenie Men fu, choć używał zbyt bogatego słownictwa.— Posłuchaj, zrobiliśmy wszystko co się dało, żeby go stąd wykurzyć.Zabierz mu pracę i dom.Może wtedy zda sobie sprawę, że jest tu nie chciany i wyjedzie.— Więc nadszedł czas na bohaterskie czyny — powiedział drugi głos.— To wszystko zaszło za daleko — skomlał pierwszy.Rozległo się pogardliwe prychnięcie.— No, dobrze, Żółty.Zrobię to.Gdzie on jest?— Zaszył się w starej stajni.Na strychu.Śpi na sienniku jak stary pies w kącie.Wtem Bomanz usłyszał jakiś szelest, a potem odgłos kroków.Wycofał się najciszej, jak potrafił i ukrył w cieniu.Niezgrabna postać przecięła drogę.Blask komety odbił się w nagim ostrzu.Bomanz skulił się jak mysz pod miotłą i gorączkowo myślał.Co to miało znaczyć? Z pewnością chodziło o zamordowanie kogoś.Ale kogo? Dlaczego? Kto wprowadził się do opuszczonej stajni? Pielgrzymi i przyjezdni przez cały czas korzystali z pustych miejsc.Kim byli ci mężczyźni?Możliwości było wiele.Bomanz odrzucał je kolejno, gdyż były zbyt okrutne.Kiedy odzyskał równowagę, pospieszył do wykopu.Latarnia stała tam, gdzie zwykle, ale nigdzie nie zauważył syna.— Stance? — Żadnej odpowiedzi.— Stance? Gdzie jesteś? — Nadal cisza.Ogarnięty paniką krzyknął: — Stancil!— To ty, tato?— Gdzie jesteś?— Poszedłem za potrzebą.Bomanz odetchnął i usiadł.Chwilę później pojawił się jego syn, ocierając pot z czoła.Dlaczego? Przecież noc była chłodna.— Stance, czy Upiaszczony zmienił zdanie? Widziałem, jak opuszczał miasto, a kilka minut temu podsłuchałem jakichś mężczyzn.Planowali morderstwo i brzmiało to tak, jakby właśnie jego mieli na myśli.— Morderstwo? Kto?— Nie wiem.Jednym z nich mógł być Men fu, a było ich tam trzech czy czterech.Czy on wrócił?— Nie sądzę.Nic ci się nie śniło, prawda? A właściwie, co tu robisz w środku nocy?— Znów śnił mi się ten koszmar.Nie mogłem spać.Nie wymyśliłem sobie tego.Ci ludzie zamierzają kogoś zabić, ponieważ nie chce wyjechać.— To nie ma sensu, tato.— Nie troszczę się.— kręcił Bomanz, gdy znów usłyszał dziwny hałas.Ktoś zataczając się dotarł w obręb światła, zrobił jeszcze trzy kroki i upadł.— Upiaszczony! To Upiaszczony.A nie mówiłem?— Nic mi nie jest — odpowiedział były Monitor.— Nic mi nie będzie.To tylko szok.Nie jest aż tak źle, jak wygląda.— Co się stało?— Próbowali mnie zabić.Mówiłem ci, że rozpęta się tu piekło.Mówiłem ci, że coś knują.Tym razem udało mi się ich przechytrzyć i zamiast mnie zginął skrytobójca.— Myślałem, że wyjechałeś.Widziałem, jak opuszczałeś miasto.— Zmieniłem zamiar.Nie mogę odejść, Bo.Złożyłem przysięgę.Odebrali mi pracę, ale nie sumienie.Muszę ich powstrzymać.Bomanz napotkał spojrzenie syna.Stancil potrząsnął głową.— Tato, spójrz na jego pierś.— Nic nie widzę — stwierdził Bomanz.— No właśnie.Nie ma amuletu.— Zwrócił go, kiedy odchodził.Prawda?— Nie — zaprzeczył Upiaszczony.— Zgubiłem go w czasie walki i nie mogłem odnaleźć po ciemku.— Tato, on jest ciężko ranny.Lepiej pójdę do koszar.— Stance — wydyszał Upiaszczony.— Nie mów mu.Sprowadź Kaprala Zdrowie.— Dobrze — przytaknął Stancil i poszedł.Światło komety wypełniło noc cieniami.Kraina Kurhanów zdawała się skręcać i pełzać.Wśród krzaków przepływały cienie.Bomanz zadrżał i próbował przekonać samego siebie, że wyobraźnia płata mu figle.Nadchodził świt.Upiaszczony otrząsnął się już z szoku i popijał polewkę, którą przyniosła Jasmine.Kapral Zdrowie przyszedł zdać raport ze swych poszukiwań.— Niczego nie mogłem znaleźć, Sir.Żadnego ciała ani amuletu, ani nawet śladów walki.Miejsce wygląda tak, jakby nigdy nic się tam nie wydarzyło.— Do diabła, przecież nie próbowałem sam się zabić.Bomanz zamyślił się.Gdyby nie podsłuchał konspiratorów, zwątpiłby w słowa Upiaszczonego.Ten człowiek był zdolny upozorować napad, żeby tylko zdobyć sympatię.— Wierzę ci, Sir.Powiedziałem tylko, co znalazłem.— Stracili najlepszą szansę.Zostaliśmy ostrzeżeni, więc bądź w pogotowiu.— Lepiej nie zapominać, kto jest teraz u władzy — wtrącił Bomanz.— Nie pakujcie nikogo w kłopoty z naszym nowym przywódcą.— To zakuta pała.Rób, co możesz, Zdrowie, i nie wpakuj się na niego.— Tak jest, Sir — odpowiedział Kapral i odszedł.— Tato, powinieneś wracać do domu.Jesteś siny ze zmęczenia.Bomanz wstał.— Jak się czujesz? — zapytał.— Nic mi nie będzie — odpowiedział Upiaszczony.— Nie martw się o mnie.Wschodzi słońce.Te dranie nie będą niczego próbować w świetle dnia [ Pobierz całość w formacie PDF ]