[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Myślałem tylko o niej i w głowie miałem kompletny chaos.Droga była zbyt mokra i błotnista, żeby pikap osiągnął prędkość doskonałą, mimo to dziadek nadal uważał, że z silnikiem jest coś nie tak.Zatrzymaliśmy się na moście, żeby popatrzeć na rzekę.Piaszczyste mielizny i cypel już dawno zniknęły w głębinie.Między brzegami nie było nic oprócz wody: wody i naniesionych przez nią śmieci.Rwała bardzo szybko, znacznie szybciej niż kiedykolwiek dotąd.Wodomierza też już nie było; pewnie zabrał go prąd.Nikt nie musiał nas przekonywać, że Święty Franciszek wkrótce wyleje.Dziadzio był zahipnotyzowany widokiem wody i jej szumem.Nie wiedziałem, czy chciało mu się płakać, czy miał ochotę zakląć.Ani jedno, ani drugie nic by nam nie pomogło i właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że znowu grozi nam utrata plonów.Zanim wróciliśmy do domu, silnik naprawił się sam.Przy kolacji dziadek oznajmił, że samochód jest w porządku, po czym rozpoczęliśmy długą rozmowę o Tally i Kowboju, o tym, gdzie mogą teraz być i co robić.Tata słyszał, że w Chicago jest mnóstwo Meksykanów i uważał, że Kowboj i jego nowo poślubiona żona po prostu znikną w tym olbrzymim mieście i że już nigdy więcej ich nie zobaczymy.Martwiłem się o Tally tak bardzo, że prawie nie mogłem jeść.Nazajutrz późnym rankiem, kiedy słońce próbowało przebić się przez chmury, wróciliśmy na pole.Mieliśmy dość siedzenia na werandzie i spoglądania w niebo.Nawet mnie chciało się pracować.Ale nie tak bardzo jak Meksykanom.Ostatecznie byli ponad trzy tysiące kilometrów od domu i nic nie zarabiali.Niestety, bawełna była za mokra, a ziemia za miękka.Błoto przyklejało się do butów i do worka, tak że po godzinie zbierania miałem wrażenie, że wlokę za sobą pień drzewa.Dwie godziny później, smutni i zniechęceni, wróciliśmy do domu.Spruillowie mieli tego dość, dlatego nie zaskoczyło nas, że zaczęli zwijać obóz.Robili to powoli, jakby nie chcieli przyznać się do porażki.Pan Spruill powiedział dziadkowi, że nie ma sensu, żeby u nas siedzieli, skoro nie mogą pracować.Deszcze ich znużyły i wcale im się nie dziwiliśmy.Od półtora miesiąca obozowali na naszym podwórzu.Ich stare namioty i plandeki uginały się pod ciężarem wody, a materace, na których spali, były ochlapane błotem.Na ich miejscu wyjechałbym już dawno temu.Siedzieliśmy na werandzie i patrzyliśmy, jak zbierają manatki i bez ładu i składu wrzucają je do ciężarówki.Mieli teraz więcej miejsca, bo Hanka i Tally już nie było.Nagle ogarnął mnie strach.Spruillowie wrócą do domu i nie zastaną tam najstarszego syna.Będą czekali, potem zaczną szukać, jeszcze potem rozpytywać o niego.Nie wiedziałem, czy i w jaki sposób zaginięcie Hanka może odbić się na mnie, mimo to bardzo się bałem.Mama wzięła mnie do ogrodu, gdzie zebraliśmy tyle warzyw, że można by nimi wykarmić dwadzieścia osób.Kukurydza, ogórki, pomidory, groszek - umyliśmy to wszystko w kuchennym zlewie i starannie powkładaliśmy do kartonowego pudła.Babcia włożyła do pudła tuzin jaj, kilogram wiejskiej szynki, pół kilo masła i dwa słoiki konfitur truskawkowych.Jazda na głodnego Spruillom nie groziła.Skończyli się pakować w południe.Ciężarówka i przyczepa były beznadziejnie przeładowane, a zwisające po bokach pudła, skrzynie i worki mogły w każdej chwili spaść.Kiedy stało się jasne, że zaraz odjadą, całą rodziną wyszliśmy na podwórze, żeby się z nimi pożegnać.Pan i pani Spruill podziękowali nam za żywność na drogę.Przepraszali, że wyjeżdżają przed końcem zbiorów, ale wszyscy wiedzieliśmy, że i bez nich jakoś sobie poradzimy.Próbowali się uśmiechać i okazać nam wdzięczność, lecz widać było, że bardzo im ciężko.Pomyślałem, że do końca życia nie darują sobie tego, że zdecydowali się u nas pracować.Gdyby wybrali inną farmę, Tally nie spotkałaby Kowboja.No i Hank mógłby jeszcze żyć, chociaż zważywszy jego ciągotki do przemocy, najpewniej pisana mu była wczesna śmierć.„Ten, kto mieczem wojuje, od miecza ginie”.Babcia lubiła cytować różne powiedzonka.Miałem wyrzuty sumienia, że tak źle o nich myślałem.I czułem się jak złodziej, ponieważ ja znałem prawdę o Hanku, a oni nie.Pożegnałem się z Bo i Dałem, ale nie mieliśmy sobie prawie nic do powiedzenia.Trot ukrywał się za przyczepą.Kiedy pożegnania dobiegły końca, przyczłapał do mnie i wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem.A potem wręczył mi pędzel.Nie miałem wyboru i musiałem go przyjąć.Widzieli to dorośli i przez chwilę panowało głuche milczenie.- Tam - mruknął Trot, wskazując ciężarówkę.Bo zrozumiał, o co mu chodzi: sięgnął za klapę i wyjął czteroipółlitrową puszkę białej farby z jaskrawą naklejką Pittsburgh Paint.Postawił ją na ziemi i wyjął jeszcze jedną.- To dla ciebie - powiedział Trot [ Pobierz całość w formacie PDF ]