[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za każdym razem w tym niezmiernie bolesnym przeżyciu rozsypywało się w drzazgi moje aktualne “ja”, za każdym razem wstrząsały nim i niszczyły je moce otchłani, za każdym razem zdradzała mnie i ginęła przy tym strzeżona i szczególnie mi droga cząstka mego życia.Najpierw straciłem moje dobre mieszczańskie imię wraz z majątkiem i musiałem nauczyć się rezygnacji z szacunku tych, którzy dotąd zdejmowali przede mną kapelusz.Drugim razem, w ciągu jednej nocy, rozpadło się moje życie rodzinne; moja żona dostała obłędu i wygnała mnie z domu i wygód; miłość i zaufanie zmieniły się nagle w nienawiść i śmiertelną walkę, sąsiedzi patrzyli na mnie ze współczuciem i pogardą.Wówczas zaczęło się moje osamotnienie.I znowu, po ciężkich, gorzkich latach, kiedy w surowej samotności i uciążliwej dyscyplinie zbudowałem sobie nowe, ascetyczno-duchowe ideały i znów osiągnąłem pewnego rodzaju ciszę i stabilizację życia, oddany abstrakcyjnym ćwiczeniom myślowym i ściśle przestrzeganej medytacji - ten kształt życia rozpadł się i nagle stracił swój szlachetny wyższy sens; podczas szalonych, wyczerpujących podróży coś gnało mnie znów przez świat, piętrzyły się przede mną nowe cierpienia i nowe winy.I za każdym razem zrywanie maski, zawalanie się ideału poprzedzała owa okrutna pustka i cisza, owo śmiertelne spętanie, osamotnienie i utrata wszelkiej więzi, owo puste, ponure piekło obojętności i rozpaczy, przez jakie ponownie musiałem się przedzierać.Z każdego takiego wstrząsu życiowego w końcu coś zyskiwałem, temu nie mogę zaprzeczyć, a więc trochę wolności ducha, głębi, samotności, niezrozumienia, oziębłości.Z mieszczańskiego punktu widzenia życie moje było od każdego takiego wstrząsu do następnego ciągłym spadaniem, coraz większym oddalaniem się od tego, co normalne, dozwolone, zdrowe.W ciągu tych lat straciłem zawód, rodzinę, dom, stanąłem poza wszelkimi grupami społecznymi, samotny, przez nikogo niekochany, przez wielu podejrzewany, w ustawicznym gorzkim konflikcie z opinią publiczną i moralnością, i chociaż wciąż jeszcze żyłem w mieszczańskich ramach, to jednak z moim sposobem odczuwania byłem pośrodku tego świata - obcy.Religia, ojczyzna, rodzina, państwo straciły dla mnie wartość i nic mnie już nie obchodziły, pyszałkowatość nauki, cechów, sztuki budziły we mnie wstręt; moje poglądy, mój smak, mój sposób myślenia, którym niegdyś olśniewałem jako człowiek zdolny i lubiany, były teraz zaniedbane, zdziczałe i dla ludzi podejrzane.Jeżeli nawet w tych wszystkich moich bolesnych przemianach zyskałem coś niewidzialnego i nieuchwytnego - musiałem za to drogo zapłacić i raz po raz życie moje stawało się twardsze, cięższe, samotniejsze i bardziej zagrożone.Zaiste, nie miałem żadnego powodu życzyć sobie dalszego ciągu tej drogi, która wiodła mnie w coraz rzadszą atmosferę, podobnie jak ów dym z jesiennej pieśni Nietzschego.Ach tak, znam te przeżycia, znam aż za dobrze te przemiany, które los przeznacza swym najbardziej wrażliwym dzieciom troski.Znam je, jak ambitny, lecz pechowy myśliwy zna etapy polowania, jak stary giełdziarz etapy spekulacji, zysku, niepewności, chwiejności, bankructwa.Czyż naprawdę miałbym to jeszcze raz przeżywać? Całą tę męczarnię, całą tę obłąkaną biedę, wszystkie te wejrzenia w małość i bezwartościowość własnego “ja”, całą tę okropną trwogę przed klęską, cały ten lęk śmierci? Czyż nie byłoby mądrzej i prościej ustrzec się powtórzenia tylu cierpień i uciec? Z pewnością, byłoby mądrzej i prościej.Choćby to wszystko, co w książeczce o wilku stepowym powiedziano na temat “samobójcy”, miało się tak czy inaczej, nikt nie może mi zabronić przyjemności oszczędzenia sobie za pomocą gazu, brzytwy czy rewolweru powtórki tego procesu, którego gorzką bolesność nazbyt często i głęboko musiałem przeżywać.Nie, do licha, nie istnieje w świecie żadna moc, która mogłaby żądać ode mnie, bym raz jeszcze spotkał się sam na sam z jej potwornymi okropnościami i raz jeszcze przeszedł nowe kształtowanie, nową inkarnację, której celem i kresem nie byłyby przecież spokój i cisza, lecz wciąż nowe samounicestwienie, wciąż nowe samokształtowanie! Niechby nawet samobójstwo było głupie, tchórzliwe i podłe, niechby było niesławnym i haniebnym wyjściem zapasowym - każde, nawet najbardziej hańbiące wyjście z tego młyna cierpień jest gorąco pożądane, tu już nie ma teatru szlachetności i heroizmu, tu postawiono mnie przed prostym wyborem między małym, przelotnym bólem a palącym, niekończącym się, trudnym do wyobrażenia cierpieniem.Zbyt już często bywałem w moim ciężkim, zwariowanym życiu szlachetnym Don Kichotem i przedkładałem honor nad przyjemność, bohaterstwo nad rozum.Dość tego, koniec z tym.Przez szyby wsączał się już ołowiany, przeklęty ranek zimowego, dżdżystego dnia, kiedy wreszcie położyłem się spać.Do łóżka zabrałem ze sobą postanowienie.Lecz w chwili zasypiania, nieznacznie, na ostatniej granicy świadomości, błysnął przede mną na moment ów przedziwny fragment z książeczki o wilku stepowym, w którym jest mowa o “nieśmiertelnych”, a z tym wiązało się nawiedzające mnie wspomnienie, że niekiedy, a nawet całkiem niedawno, czułem się dostatecznie bliski nieśmiertelnym, by w jednym jedynym takcie starej muzyki wysmakować całą ich chłodną, jasną, surowo uśmiechającą się mądrość.Wspomnienie to wyłoniło się nagłe, zabłysło i zgasło, a na czoło moje położył się ciężki jak ołów sen.Obudziwszy się koło południa, odnalazłem w sobie niebawem wyjaśnioną sytuację; na nocnym stoliku leżała książeczka i mój wiersz, przyjaźnie i chłodno spoglądało na mnie, z zamętu ostatnich chwil sytuacji życiowej, moje postanowienie, które w ciągu nocy, we śnie, uwypukliło się i umocniło.Pośpiech nie był konieczny, moja decyzja śmierci nie była chwilowym kaprysem.Była dojrzałym twardym owocem, który powoli wzrastał i nabierał wagi, łagodnie kołysał się na wietrze losu, byłem przekonany, że następny podmuch z pewnością go strąci [ Pobierz całość w formacie PDF ]