[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Burns na moje skinienie zajął miejsce w jednym z bujających foteli rozstawionych dookoła stołu.Nie przestawał świdrować mnie oczyma z takim wyrazem twarzy, jak by moją obecność w tej kabinie uważał za zły żart i tylko czekał chwili, w której zerwę się z wesołym śmiechem i poklepawszy go po ramieniu wyniosę się ze statku na zawsze.Sytuacja stawała się dziwnie naprężona i zaczynałem czuć się nieswojo.Próbowałem opanować to uczucie pocieszając się myślą, że mój nastrój wynika z braku doświadczenia.Widok człowieka z pozoru o kilka lat starszego ode mnie uprzytomnił mi moją własną młodość i ten niezbity fakt, że trzeba się z nią rozstać.Nie było to, zaiste, pociechą.Młodość jest bowiem rzeczą piękną i potężną, ale tylko dopóty, dopóki człowiek nie uświadamia sobie jej istnienia.Ja zaś wchodziłem już w okres nadmiernego kontrolowania swoich uczuć i czynów.Prawie mimo woli przybrałem wyraz ojcowskiej powagi zwracając się do oficera:— Statek jest porządnie utrzymany.Widzę, że pan wywiązał się wcale dobrze z zadania, panie Burns.Wymówiwszy te słowa poczułem ich niewłaściwość i byłem zły na siebie.Po co ja to, u licha, powiedziałem? Burns w odpowiedzi mrugnął na mnie okiem.Cóż to znowu miało znaczyć?Postanowiłem teraz zadać mu pytanie, bardzo naturalne ze strony kapitana obejmującego nowy statek.Tonem na pozór swobodnym i jak by od niechcenia (niech diabli wezmą taką samowiedzę!) zagadnąłem mego pomocnika:— No jak tam, czy nasz statek nadaje się do żeglugi?W dwojaki sposób można odpowiedzieć na takie zapytanie: tonem ubolewania, wykazując przy tym okoliczności łagodzące, albo ze źle ukrywaną dumą, rzucając niby od niechcenia: „Ano, przekona się pan sam, panie kapitanie!” Znam również marynarzy, którzy odpowiedzieliby z brutalną otwartością: „Leniwa bestia jak żółw”, lub z prawdziwym zachwytem: „Żaden ptak mu nie dorówna!”Ale pan Burns znalazł sposób jeszcze inny, mający tę jedyną stronę dodatnią, że zaoszczędzał fatygi zagadniętej osobie.Nie odpowiedział mianowicie ani słowa.Skrzywił się tylko, co nadało jego twarzy gniewny wyraz.Czekałem, milczenie przeciągało się.— Jakże to? — spytałem wreszcie ostro.— Czyżby pan nie znał statku służąc na nim blisko dwa lata?Spojrzał na mnie z takim zdziwieniem, jak by dopiero w tej chwili spostrzegł moją obecność.Trwało to zresztą krótko.Przybrał znowu wyraz doskonałej obojętności szukając jednak widocznie jakiejś odpowiedzi.Wreszcie przemówił.Zaczął mi dowodzić, że statek, tak jak człowiek, musi mieć sposobność wykazania swoich zalet, statek zaś, na którym on służy, nie znalazł się dotąd ani razu w tym szczęśliwym położeniu.Przynajmniej on, Burns, nie przypomina sobie takiej okoliczności.Poprzedni kapitan… — Tu urwał.— No cóż? Nie miał szczęścia? — zapytałem tonem jawnie niedowierzającym.Oficer odwrócił oczy.— Nie, nie można powiedzieć, aby nieboszczyk nie miał szczęścia.Tylko, zdaje się, że nie chciał z niego wcale korzystać…Wyraz twarzy Burnsa przy tym oświadczeniu był nieprzenikniony, a oczy jego wpatrywały się uporczywie w drugi kąt kajuty.Samo oświadczenie brzmiało dziwnie zagadkowo.Spytałem obojętnym głosem:— Gdzie umarł poprzedni kapitan?— Tu, w tym salonie.Na tym samym miejscu, gdzie pan teraz siedzi — odpowiedział Burns.Opanowałem śmieszny odruch zerwania się z kanapy, ale w gruncie rzeczy ulżyła mi ta wiadomość, większą bowiem przykrość sprawiłoby mi przypuszczenie, że mój poprzednik umarł na łóżku dla mnie przeznaczonym.Powiedziałem oficerowi, że moje zapytanie zmierzało do czego innego, chciałem mianowicie wiedzieć, gdzie kapitan został pochowany.Pan Burns objaśnił mnie, że pochowano nieboszczyka u wejścia do Zatoki.— Wystarczająca odpowiedź, i przestronny, zaiste, grób! — Nie poprzestając na tym wyjaśnieniu oficer (który łamał się widocznie sam z sobą chcąc przezwyciężyć szczególniejszy wstręt do pogodzenia się z faktem mego przybycia, faktem już nieodwołalnym) począł opowiadać mi o śmierci mojego poprzednika.Jedynym ustępstwem, jakie robił dla prawdziwych swych uczuć, było to, że przez cały czas swego opowiadania nie zwrócił się ani razu w moją stronę, wpatrując się uporczywie w przeciwległy kąt kajuty.Czynił z tego powodu wrażenie człowieka mówiącego do siebie lub do pustych ścian.Z opowieść? jego dowiedziałem się, że z wybiciem godziny siódmej rano pierwszy oficer zarządził zbiórkę na spardeku[5] i oświadczył załodze, że kto z obecnych chce pożegnać swego kapitana, powinien zejść do kajuty.Słuchając tych słów (wypowiedzianych przez Burnsa tonem opryskliwym, jakim się mówi do natręta) uprzytomniłem sobie z niezmierną nagle wyrazistością ten osobliwy ceremoniał.Oto tłum bosych, ogorzałych marynarzy, w rozchełstanych koszulach, tłoczy się nieśmiało do drzwiczek kabiny.Zbici w gromadkę, bardziej zafrasowani niźli wzruszeni widokiem śmierci, stoją bezradnie, wpatrując się w umierającego zwierzchnika poważnym, wyczekującym wzrokiem…— Czy był przytomny? — zapytałem.— Nie mógł mówić, ale przewracał jeszcze oczyma i widział ich — brzmiała odpowiedź oficera.Opowiedział mi w dalszym ciągu, że po skończonej ceremonii kazał rozejść się całej załodze, przeznaczając dwóch starszych marynarzy do czuwania nad kapitanem, sam musiał bowiem wyjść na pokład dla zrobienia pomiarów wysokości słońca.Zbliżało się południe, trzeba więc było dokładnie wymierzyć szerokość geograficzną.Powróciwszy na dół, aby schować sekstant[6], zauważył, że obaj marynarze wycofali się do przedsionka kajuty [ Pobierz całość w formacie PDF ]