[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.__ I wymknęło mu się samo z rąk, co? - zadrwił doktor, spoglądając na nubijski nóż porzucony przeze mnie na stole.Wycierając zaś ręce dodał:- Założyłbym się, że tu wchodzi w grę kobieta, ale to nie wpływa oczywiście na charakter rany.Mam nadzieję, że upust krwi dobrze mu zrobi.- Jemu nic dobrze nie zrobi - odrzekłem.- To szczególny jakiś dom - ciągnął dalej doktor.- Jego właścicielka to też osobliwa kobieta.Widziałem ją raz czy dwa razy i nie dziwiłbym się, gdyby na śladach jej pięknych stopek powstało jeszcze wiele, wiele zamętu.Pan pewno zna ją dobrze?- Tak.- Dziwni ludzie zamieszkiwali ten dom.Przypominam sobie pewnego karlistowskiego oficera - wysoki, szczupły brunet - cierpiał na bezsenność.Zwracał się do mnie o poradę.Czy pan nie wie, co się z nim stało?- Nie wiem.Skończył wycierać ręce i odrzucił ręcznik.- Ogromne wyczerpanie nerwowe.Niespokojny, podniecony mózg.To była niedobra rzecz.Poza tym wzorowy gentleman.A tego Hiszpana zna pan bliżej?- Dostatecznie, by nie interesować się jego losem - odrzekłem.- Nie życzę sobie tylko, by ten wypadek ściągnął jakąś biedę na tutejszych karlistów, w razie gdyby policja coś przewąchała.- Wobec tego musi pozostać w tej pracowni czy oranżerii, w której go pan umieścił.Postaram się znaleźć osobę godną zaufania, która się nim zajmie.A tymczasem zostawiam go panu.VIIILedwo drzwi zamknęły się za doktorem począłem wołać na Teresę.- Schodź natychmiast, obłudnico! - krzyczałem w zapamiętaniu, jakbym był drugim Ortegą.Nie odpowiedziało mi nawet echo, ale po chwili mały płomyczek zamigotał w mroku nad schodami i na wysokości pierwszego piętra ukazała się Teresa z zapaloną świecą.W jej blasku ujrzałem twarz sinobladą i zawziętą - twarz, do której nie miały dostępu wyrzuty sumienia ani litość, ani współczucie.Małostkowa cnota i drapieżne instynkty wyryły na niej swe piętno.Teresa ubrana była - jak zwykle - w brzydką brunatną suknię o sztywnych fałdach i gdy tak schodziła w dół, stopień po stopniu, można było sądzić, że jest wyciosana z drzewa.Cofnąłem się i palcem wskazałem na ciemny korytarz wiodący do pracowni.W momencie kiedy mnie mijała na odległość kroku, blade jej oczy nieruchomo patrzyły przed siebie, a zastygła twarz wyrażała zawód i wściekłość.Tak mi się to przynajmniej wówczas zdawało.Jakieś nieodgadnione postanowienie mogło równie dobrze wywołać u niej ten nieludzki wyraz.Przeczekawszy dłuższą chwilę, ukradkiem, z niezmierną ostrożnością odemknąłem drzwi od tak zwanego pokoju Blunta.Żar na kominku wygasł całkowicie.Było zimno i ciemno; zanim jednakże zamknąłem za sobą drzwi, ujrzałem w smudze bladego światła wpadającego z sieni Donę Ritę stojącą na tym samym miejscu, na którym ją zostawiłem, podobną w swej nocnej koszuli do posągu.Nawet po zamknięciu drzwi jej postać majaczyła przede mną, ogromna, sztywna, nieporuszona.Podniosłem z ziemi kandelabr, odszukałem po omacku świecę na dywanie i zapaliłem ją.Przez cały ten czas Dona Rita ani drgnęła.Dopiero gdy zwróciłem się do niej, poczęła budzić się jakby z hipnotycznego snu.W twarzy śmiertelnie bladej oczy jej - barwy roztopionego szafiru - były teraz czarne jak węgle.Obróciła je ku mnie, zrazu jakby niewidzące, ale po chwili zaczęła mnie poznawać.A gdy mnie już poznała, podniosła ręce i zakryła nimi twarz.Przeczekawszy chwilę, odezwałem się:- Spójrz na mnie.- Zrezygnowana, zwolna opuściła ręce, jakby się godząc z losem.- Czy mam rozpalić ogień?… - ‘Milczenie.- Czy słyszysz mnie? - Nie odezwała się, więc dotknąłem ją końcami palców w obnażone ramię.Gdyby nie elastyczność skóry, sądziłbym, że dotykam lodu.Rozejrzałem się szukając futra, miałem bowiem wrażenie, że nie ma ani chwili czasu do stracenia, by ją ratować.Sam musiałem wsuwać jej ręce w rękawy futra; ręce te były zimne i martwe.Zaszedłszy z przodu, zapiąłem jej kołnierz futrzany szczelnie pod szyją.By móc to uczynić, musiałem podnieść jej brodę, która potem znów zwolna opadła na piersi.Pozapinałem wszystkie guziki od góry do dołu.Futro było długie i wspaniałe.Przed powstaniem z klęczek dotknąłem jej stóp, zimnych jak lód.Poufałość, jaką wytwarzały tego rodzaju posługi, wzmogła moje poczucie autorytetu.- Proszę się położyć - rzekłem półgłosem.- Przykryję panią wszystkimi kołdrami, jakie tylko tu znajdę.- Ona jednak potrząsnęła głową.Przypuszczam, że nawet w dawnych czasach, kiedy, zręczna jak konik polny i chuda jak zapałka, biegała po rodzinnych wzgórzach wśród chłodnej mgły, nie mogła czuć się bardziej zziębnięta, opuszczona i nieszczęśliwa.Nawet jej dusza, pełna poważnej zadumy, ta buntownicza i fantastyczna dusza zdawała się teraz poddawać wyczerpaniu, podobnie jak śmiertelnie znużony wędrowiec poddaje się snowi, z którego się już nie obudzi.Gdy poprosiłem ją raz jeszcze, żeby się położyła, Rita zdołała odpowiedzieć:- Nie w tym pokoju.Zaklęte milczenie zostało przezwyciężone.Obracała głową to w jedną, to w drugą stronę - ale jakżeż jej było zimno! Zamróz idący od niej zaczął i mnie ogarniać.Nawet brylanty osadzone na złotej strzale lśniły teraz jak szron przy blasku jednej świeczki.- Nie tu, nie w tym pokoju - powtarzała tym swoim szczególnym, za serce chwytającym głosem, któremu nie można się było oprzeć, którego nie można było zapomnieć.- Nie, po tym wszystkim, co się tu działo, nie mogłabym tu oka zmrużyć.Pełno tu brzydoty i zła, które widzę wszędzie, wszędzie - i w sobie także.Nie ma ich tylko w pańskim sercu.Pan nie powinien znajdować się tam, gdzie ja oddycham.Mnie można tutaj zostawić! Ale gdy pan j’uz odejdzie, proszę pamiętać, że ja nie jestem złem, ja złem nie jestem!- Nie mam najmniejszego zamiaru zostawiania pani samej! Na górze jest mój pokój - pani kiedyś w nim była.- Ach, i o tym już pan słyszał… - szepnęła uśmiechając się niepewnie.- Ja też uważam, że pani nie powinna tu zostać.Doprawdy nie ma się co wahać.- Tak.To jest bez znaczenia.On mnie zabił.Rita nie żyje.Udało mi się odnaleźć pikowane, niebieskie pantofelki, które zaraz wsunąłem jej na stopy.Zachowywała się potulnie.Ująwszy ją pod rękę skierowałem się ku drzwiom.- Zabił mnie - powtórzyła z westchnieniem.- Tę ostatnią odrobinę radości, jaka we mnie była.- Próbował zabić siebie w tej oto sieni - rzekłem.Cofnęła się jak przerażone dziecko, ale jak dziecko pozwoliła się prowadzić dalej.Upewniałem ją, że Ortegi dawno już tam nie ma, ale powtarzała tylko: - Nie przejdę przez sień.Nie mogę iść.Nie mogę…- Jeżeli tak - rzekłem otwierając drzwi i biorąc ją znienacka w ramiona - jeśli pani nie może iść, to się ją zaniesie.I podniosłem ją z ziemi tak szybko, że odruchowo chwyciła mnie za szyję, podobnie jak to czynią dzieci, gdy się je bierze na ręce.Właściwie powinienem był te niebieskie pantofelki wsadzić do kieszeni [ Pobierz całość w formacie PDF ]