[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spuszczono łódź, w której na przedzie usadowił się Tom Corbin (Tom Kubańczyk), a nasz młodzieniec, noszący za życia nazwisko Edgara Byrne, siadł na rufie.Na wybrzeżu kilku ludzi patrzyło na zbliżającą się łódź; byli to mieszkańcy wioski, której szare kamienne domy widniały o jakie sto jardów w głębokim wąwozie.Dwaj Anglicy wyskoczyli na brzeg.Wieśniacy tak byli tępi czy też zdziwieni, że nie pozdrowili ich nawet, lecz cofnęli się w milczeniu o parę kroków.Byrne postanowił zaczekać, aż Tom wyruszy szczęśliwie w podróż.Spojrzał wokoło na ogłupiałe ze zdziwienia twarze.— Niewiele się od nich dowiemy — rzekł — chodźmy do wsi.Tam pewnie będzie winiarnia, gdzie znajdziemy może kogoś bardziej wymownego i zdołamy zasięgnąć pewnych informacji.— Tak, tak, panie! — mówił Tom, idąc w ślad za swym oficerem.— Bez wątpienia nie zawadzi pogadać trochę o tej drodze; przecież przeszedłem Kubę w najszerszym miejscu z pomocą tylko swego języka, choć umiałem po hiszpańsku znacznie gorzej niż teraz.Gdy mnie fregata „Blanche” pozostawiła na wybrzeżu, umiałem, jak tutaj mówią, „cztery słowa i nic więcej”.Lekceważył sobie podróż, która go czekała; był to przecież tylko jeden dzień drogi w górach.Wprawdzie trzeba było podróżować cały dzień, aby dojść do tej górskiej ścieżyny, ale to drobnostka dla człowieka, który przebył całą wyspę Kubę na swych własnych dwóch nogach, znając tylko cztery słowa miejscowego języka.Oficer i żołnierz szli teraz po grubym pokładzie suchych liści, które tutejsi chłopi gromadzą na ulicach wiosek, aby podczas zimy przegniły na nawóz.Odwróciwszy głowę Byrne zauważył, że cała męska ludność wioski szła za nimi bez szelestu po tym elastycznym dywanie.Kobiety przyglądały się, stojąc na progach domów; dzieci pochowały się widocznie.Mieszkańcy wioski widywali z daleka okręty, ale żaden obcy nie wylądował w tym miejscu od lat stu, a może i więcej.Stosowany kapelusz Byrne’a, sumiaste wąsy i ogromny harcap marynarza przejmowały ich niemym podziwem.Tłoczyli się za dwoma Anglikami jak owi mieszkańcy wysp odkrytych przez kapitana Cooka na Południowym Oceanie.Wówczas Byrne po raz pierwszy zauważył małego człowieczka owiniętego w płaszcz, w żółtym kapeluszu na głowie.To nakrycie głowy, choć wyblakłe i przybrudzone, zwracało na niego uwagę.Wejście do winiarni przypominało wybitą dziurę w kamiennym murze.Właściciel jej był jedynym w całej wsi, który nie wyszedł na ulicę; wyłonił się teraz z ciemnej głębi, gdzie niewyraźnie majaczyły wiszące na gwoździach pękate kształty skór wypełnionych winem.Był to wysoki jednooki Astury jeżyk o mizernych, zapadłych policzkach; pełne powagi jego obejście odbijało zagadkowo od niespokojnie latającego jedynego oka.Gdy się dowiedział, że chodzi o wskazanie angielskiemu marynarzowi drogi w górach do niejakiego Gonzalesa, przymknął na chwilę zdrowe oko, jak gdyby się namyślał.Potem otworzył je z żywością i rzekł:— Można, można.To się da zrobić.Na dźwięk imienia Gonzalesa, miejscowego przywódcy powstania przeciw Francuzom, przyjazny pomruk rozległ się wśród zgromadzonych około drzwi.Rozpytując się, czy droga jest bezpieczna, Byrne z radością dowiedział się, że już od kilku miesięcy francuscy żołnierze nie ukazywali się w tych okolicach; nie spotykało się teraz nawet najmniejszego oddziału tych bezbożnych polizones.Właściciel winiarni, dając te objaśnienia, zakrzątnął się, aby nalać wina do glinianego dzbanka.Postawił go przed heretyckim Anglikiem i zgarnął z niedbałością pełną powagi drobną monetę, rzuconą na stół przez oficera w uznaniu obyczajowego prawa, że kto wchodzi do winiarni, ten musi kupić wina.Jedyne jego oko było w bezustannym ruchu, jak gdyby miało zastąpić oba, lecz gdy Byrne zaczął się rozpytywać, czy można wynająć muła, oko to nieruchomie zatrzymało się na drzwiach, oblężonych przez ciekawych.W pierwszym ich rzędzie, na samym progu stał człowiek w szerokim płaszczu i żółtym kapeluszu.Była to maleńka osoba, istny homunculus [ Pobierz całość w formacie PDF ]