RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej oczy połyskiwały szelmo­wsko i przez krótką chwilę Vanyel odniósł niepokojące wra­żenie, jakoby miał przed sobą wierzgającego Towarzysza i jednocześnie psotną młodą kobietę, mniej więcej rówieś­nicę Tylendela, niemo żartującą ze swego Wybranego.To było jeszcze gorsze.Vanyel poczuł się całkowicie osamotniony i zepchnięty na margines.Tylendel zaś, nie zauważając wcale rozpaczy przyjaciela, zdołał właśnie opanować śmiech i wyprostowawszy się, wy­cierał wierzchnią częścią dłoni zamglone łzami wesołości oczy.Jego twarz przybrała srogi wyraz.- Widzisz, paskudna panno! - odezwał się, udobru­chany jej radosnym rżeniem i pieszczotą chrap muskających jego policzek.Pochylił się, a Vanyel ujrzał, że jego oczy łagodnieją.- No, już dobrze, wybaczam ci - westchnął Tylendel poddając się i objąwszy szyję Gali, przyłożył policzek do jej pyska.- Ale, do diabła, lepiej nie próbuj.Czym było to, czego Gala miała “nie próbować”, Tylen­del nie powiedział głośno, a Vanyel nie był zupełnie pewny, czy chciałby się dowiedzieć.Coś podpowiadało mu, że by­łoby to zbyt krępujące.Wreszcie Gala wyswobodziła się z uścisku Tylendela i - znacznie łagodniej niż poprzednio - popchnęła go w kierunku przyjaciela.Zbliżyła się jeszcze tylko do Vanyela i leciutko - jak gdyby prosiła o wybaczenie - pogłaskała go nozdrzami po twarzy; było to niczym delikatny pocałunek.Potem puściła się kłusem w głąb błękitnego mro­ku i zniknęła między drzewami.Po jej odejściu w lesie zaległa cisza.- Cóż - odezwał się w końcu Tylendel.- To właś­nie była Gala.Vanyel odpowiedział pierwszymi słowami, jakie przy­szły mu do głowy.- Bardzo ją kochasz, prawda? - Bardziej niż cokolwiek czy kogokolwiek, wyłączając ciebie i Stavena - odparł niemal przepraszającym głosem.- Nie jestem pewny, czy umiałbym to wyjaśnić.- ur­wał, spostrzegłszy na twarzy Vanyela coś, co pozwoliło mu uzmysłowić sobie, jak przykre dla przyjaciela było to spot­kanie.- Van.- Wyciągnął niepewnie rękę, chcąc położyć ją na ramieniu Vanyela.Zaraz jednak zrezygnował i cofnął dłoń, jakby w niepewności, czy w ogóle powinien go doty­kać.- Nie przyprowadziłem cię tutaj, aby cię zranić.Szczery żal w głosie przyjaciela zmusił Vanyela do ze­brania się w sobie i przeanalizowania kotłujących się w jego sercu uczuć, nie tylko poddawania się im.A odczucia owe były - delikatnie mówiąc - mie­szane.- Chyba jestem zazdrosny - powiedział po długiej chwili ciszy.- Wiem, że to niemądre, bo przecież ona nie może cię mieć w taki sposób jak ja.ale w przeciwieństwie do niej nigdy nie będę miał udziału w twych myślach.- Och, nawet byś tego nie chciał.- zaczaj Tylendel.- Nie w tym rzecz - przerwał mu Vanyel, cofając się kilka kroków.- Skąd mogę to wiedzieć? Możesz mi po­wiedzieć, ale sam nigdy się o tym nie przekonam, prawda? - Nie miał pewności, co jeszcze powiedzieć czy zrobić.Zamilkł więc i odwróciwszy się z wolna, patrzył gdzieś w bok, w mrok cieni, które wchłonęły sylwetkę Towa­rzysza.- Van.- Poczuł na swym ramieniu lekki dotyk dłoni Tylendela.Zajrzał w jego oczy.- Chciałbyś o tym poroz­mawiać? Czy chciałbyś usłyszeć, co to dla nas oznacza, jak to się zwykle zaczyna? Myślisz, że pomogłoby ci to więcej zrozumieć?Nie ufając swemu głosowi, Vanyel skinął głową.- To nam zabierze chwilkę.Wybierz sobie jakieś wy­godne miejsce, gdzie będziesz mógł usiąść.A może chcesz wrócić do pokoju? - Tylendel uniósł brwi, podkreślając zapytanie.- Nie, podoba mi się tutaj.Tutaj panuje jakby bardziej intymna atmosfera.- Vanyel zająknął się, lecz szybko skrył wahanie, rozglądając się w poszukiwaniu dogodnego miejsca.Wreszcie je znalazł, u stóp jednego z największych drzew w zasięgu wzroku, pomiędzy dwoma jego korzenia­mi, z których każdy był tak gruby jak jego jedno udo.Oparł się o drzewo i ześlizgnął po nim, aby usadowić się w miej­scu, gdzie korzenie odchodziły od pnia.Tylendel zamyślił się na chwilę nad własnym wyborem.- Cóż, widzę tylko dwa sposoby na to, abym rozma­wiając z tobą mógł jednocześnie na ciebie patrzeć, a ponie­waż nie chciałbym krzyczeć przez całą polanę.I nim Vanyel zdążył zareagować, Tylendel wyciągnął się, na ziemi, kładąc mu głowę na kolanach.-.tak jest lepiej - westchnął.Vanyel osłupiał.- Van - powiedział cicho Tylendel, zamykając oczy.- Nie skrzywdzę cię.Nic mnie do tego nie zmusi.Lubię przebywać w twojej bliskości, z tobą.Potrzebuję kontaktuz ludźmi i nigdy nie wyrządzę ci krzywdy.Vanyel uspokoił się trochę.- Mnie się też podoba ten las, choć wygląda na to, że mało kto go lubi.Zdawać by się mogło, że czas przystanął tu w miejscu.Tylendel miał wciąż zamknięte oczy, a Vanyel dostrzegłmiędzy jego brwiami małą zmarszczkę wywołaną bólem.Często nawiedzają go bóle głowy.Mówił mi o tym ostat­niej nocy.A może.może nie miałby nic przeciwko temu,gdybym spróbował mu ulżyć.- pomyślał.Zawahał się przez moment, ale w końcu delikatnie, ko­niuszkami palców, zaczął masować skronie Tylendela.Ten zaśmiał się i Vanyel poczuł, że jego ramiona rozluźniają się.- Chyba będziesz musiał to robić przez jakieś sto lat [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl