RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po schodach prowadzących z dziedzińca wszedł Gardan, a tuż za nim Roland.Gardan zasalutował przed Księciem i mi­strzem Fannonem.– To był ostatni patrol, panie.– W takim razie czekamy już tylko na powrót Martina – powiedział Fannon.Gardan pokręcił głową.– Żaden patrol go nie widział, panie.– Ponieważ bez wątpienia Długi Łuk jest znacznie bliżej wroga niż jakikolwiek inny żołnierz przy zdrowych zmysłach ośmieliłby się podejść – zasugerował Arutha.– Jak są­dzisz, ile czasu trzeba, aby dotarła reszta Tsuranich?Gardan wskazał na północny wschód.– Niecałą godzinę, jeżeli pójdą bez popasów, prosto jak strzelił.– Popatrzył w niebo.– Zostały im niecałe cztery godziny dziennego światła.Możemy się spodziewać jednego ataku przed zapadnięciem nocy, ale najprawdopodobniej zajmą najpierw pozycje, dadzą odpocząć ludziom, a zaatakują z pier­wszym świtem.Arutha spojrzał na Rolanda.– Czy kobiety są bezpieczne? Roland uśmiechnął się szeroko.– Wszystkie, chociaż twoja siostra może ci powiedzieć parę ostrych słów na mój temat, kiedy to się skończy.W odpowiedzi Arutha także się uśmiechnął.– Zajmę się tym, kiedy już będzie po wszystkim.– Ro­zejrzał się.– Na razie czekamy.Fannon omiótł wzrokiem z pozoru spokojny krajobraz wo­kół zamku.– Tak, na razie czekamy – powiedział z nutką obawy, a zarazem determinacji w głosie.Martin podniósł rękę do góry.Trzech tropicieli zamarło w bezruchu.Według nich las był cichy i spokojny i nic nie zapowiadało kłopotów, lecz z drugiej strony wiedzieli dobrze, że Martin miał bardziej wyostrzone niż oni zmysły.Po chwili ruszył dalej, badając teren przed sobą.Już od dziesięciu godzin, zanim zaczęło świtać, śledzili trasę marszu Tsuranich.Według oceny Martina Tsurani po­nownie zostali odrzuceni z Elvandaru, od brodów przez rzekę Crydee i skierowali teraz swoją uwagę na zamek.W ciągu ostatnich trzech lat Tsurani byli zaangażowani na czterech frontach, na wschodzie przeciwko armiom Księcia, na północy walczyli przeciwko Elfom i Krasnoludom, na zachodzie za­trzymał ich zamek w Crydee, a na południu szarpały ich od­działy Bractwa Mrocznego Szlaku i gobliny.Tropiciele trzymali się blisko straży przedniej Tsuranich, czasem zbyt blisko.Już dwa razy zostali zmuszeni do ucieczki przed wrogiem.Wojownicy Tsurani ścigali nieustępliwie przez wiele godzin Łowczego i jego tropicieli.Raz nawet zostali otoczeni i Martin stracił jednego ze swoich ludzi.Martin zakrakał ochryple jak wrona i pozostali dołączyli do niego po kilku minutach.Jeden z nich, młody o końskiej twarzy, imieniem Garret zwrócił się do niego.– Idą o wiele dalej na zachód od miejsca, gdzie, jak są­dziłem, skręcą.Martin zastanawiał się przez chwilę.– Tak, masz rację.Może chcą okrążyć cały teren okala­jący zamek.A może po prostu chcą zaatakować z kierunku, z którego nie spodziewamy się napaści.– Uśmiechnął się krzywo.– Najbardziej prawdopodobne jest to, że po prostu przeczesują dokładnie cały teren przed atakiem upewniając się, że nie będą mieli za plecami nękających ich tyły oddziałów.– Przecież muszą wiedzieć, że ich śledzimy – zauważył drugi tropiciel.Krzywy uśmiech Martina poszerzył się.– Bez wątpienia.Podejrzewam jednak, że zupełnie się nie przejmują naszymi poczynaniami.– Pokręcił powoli gło­wą.– Tsurani to arogancka banda.– Wskazał ręką na jednego ze swoich.– Garret, pójdziesz ze mną.Wy dwaj idźcie prosto do zamku.Zameldujcie mistrzowi Fannonowi, że około dwóch tysięcy Tsuranich maszeruje na Crydee.Bez słowa dwóch tropicieli ruszyło szybkim krokiem w stronę zamku.Martin pochylił się do Garreta.– A my sobie podejdziemy znowu bliżej do ich oddzia­łów.Trzeba się zorientować, co knują.Garret pokręcił głową ze smutkiem.– Twoje beztroskie podejście nie za bardzo koi moje ner­wy, panie Łowczy.Zawrócili po swoich śladach.Martin obejrzał się przez ra­mię.– Wszystko jedno, kiedy się umiera.Każdy czas jest do­bry.Po co się jeszcze zadręczać, co?– Tak, tak.– Po pociągłej twarzy Garreta było widać, że słowa Martina nie przekonały go specjalnie.– Rzeczywi­ście, po co? Nie obawiam się chwili, którą śmierć wybierze, by przyjść do mnie, ale ciarki mnie jednak przechodzą, kiedy słyszę, jak ją, panie, sam zapraszasz.Martin roześmiał się cicho.Dał znak Garretowi, żeby po­dążał w jego ślady.Ruszyli swobodnym, wyciągniętym kłu­sem.Las był rozświetlony promieniami słońca, ale między gru­bymi drzewami, pod gałęziami było sporo zacienionych miejsc, gdzie mógł się czaić obserwujący teren wróg.Garret pozosta­wił ocenie i wyczuciu Martina, czy można było koło takich miejsc przejść bezpiecznie.Obaj zatrzymali się nagle w pół kroku.Przed sobą usłyszeli jakiś ruch.Bezgłośnie wtopili się w cieniste poszycie lasu.Minęła długa minuta.Żaden nie ode­zwał się.Po chwili usłyszeli cichy szept, ale nie mogli roz­poznać słów.W polu ich widzenia pojawiły się dwie postacie, które po­suwały się ostrożnie ścieżką prowadzącą z pomocy na połud­nie, przecinającą trasę ich marszu.Nadchodzący mieli na sobie ciemnoszare kurty.W rękach trzymali gotowe do strzału łuki.Zatrzymali się.Jeden z nich ukląkł, aby zbadać ślady pozo­stawione przez Martina i jego tropicieli.Pokazał ręką kierunek ich marszu i powiedział coś do swego towarzysza.Ten kiwnął głową i wrócił w stronę, z której nadeszli.Garret wciągnął powietrze z sykiem.Tropiciel Bractwa Mrocznego Szlaku rozglądał się uważnie wokół.Po paru chwi­lach powolnego badania terenu podążył za swoim towarzy­szem.Garret poruszył się, chcąc wstać.Martin chwycił go za ramię.– Jeszcze nie – wyszeptał do ucha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl