[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pani Schneil była w ciąży.Dlatego też oboje przebywali obecnie w bazie w Yarinacocha.Po przyjściu na świat ich pierwszego dziecka zamierzali wrócić do Urubamby.Syn czy córka, mówili, wychowa się tam i opanuje język Macziguengów lepiej, a być może i szybciej od nich.Schneilowie, tak jak pozostali lingwiści, ukończyli studia na uniwersytecie w Oklahomie, byli jednak, przede wszystkim, podobnie jak ich koledzy, istotami ożywionymi duchowym projektem: rozpowszechnianiem Biblii.Nie wiem, jakabyła ich konkretna orientacja religijna, bo pośród lingwistów Instytutu znajdują się przedstawiciele różnych Kościołów.Ku badaniu kultur pierwotnych pchał ich impuls religijny: przetłumaczenie Biblii na języki tych kultur, tak by mówiące nimi ludy mogły wysłuchać słowa Bożego w rytmie i modulacji ich własnej muzyki.Tym zamysłem kierował się doktor Peter Townsend - interesująca postać, mieszanka misjonarza i pioniera, przyjaciel meksykańskiego prezydenta Lazaro Cardenasa i autor książki o nim - zakładając Instytut i tymi pobudkami nadal kierują się lingwiści w swej mrówczej pracy.Przypadki silnej, niewzruszonej wiary, dla której człowiek jest w stanie poświęcić całe swoje życie i zaakceptować każdą ofiarę, zawsze mnie poruszały i zarazem przerażały, z takich bowiem postaw rodzą się zarówno heroizm, jak i fanatyzm, czyny altruistyczne, jak i zbrodnicze.Ale w przypadku lingwistów Instytutu, ich wiara wydała mi się podczas owej podróży zupełnie nieszkodliwa.Jeszcze pamiętam kobietę - dziewczynę prawie - od lat już żyjącą pomiędzy Shaprami znad Morony i osiadłą pomiędzy Huambisami rodzinę, której dzieci - rudowłose jankesiki - pluskały się nagie przy brzegu rzeki z miedzianoskórą dzieciarnią z osady, gadając i plując jak ona.(Huambisi plują, kiedy mówią, żeby pokazać, że mówią prawdę.Człowiek, który nie pluje przy mówieniu, jest dla nich kłamcą.)Prawda, że choćby żyli wśród plemion w najprymitywniejszych nawet warunkach, zawsze do dyspozycji mieli chroniącą ich infrastrukturę: samoloty, krótkofalówki, lekarzy i lekarstwa.Ale mimo to cechowało ich głęboko ugruntowane przeświadczenie co do słuszności ich misji i rzadko spotykane umiejętności przystosowawcze.Spotykani przez nas lingwiści osiadli wśród poszczególnych plemion, poza tym, że w odróżnieniu od swych półnagich gospodarzy byli ubrani, wiedli niemal ten sam tryb życia: mieszkali w identycznych chatach lub prawie pod gołym niebem, okryci pamacari, dzieląc skromną dietę i znosząc spartańskie warunki tubylców.Cechowało ich wszystkich również jakieś szczególne nastawienie do wielkiej przygody - do siły przyciągania, jaką ma wszelka krańcowość -tak często obecne w północnoamerykańskiej mentalności i będące wspólnym mianownikiem dla ludzi przeróżnej kondycji i zawodów.Schneilowie byli młodzi, rozpoczynali swe życie małżeńskie, a w trakcie tej rozmowy dali nam do zrozumienia, że swego przyjazdu do Amazonii nie uważają za coś przejściowego, lecz za ważne, długotrwałe zobowiązanie.To, co opowiedzieli nam o Macziguengach, nie dawało mi spokoju przez całą naszą podróż po górnym Marańonie.Była to sprawa, o której chciałem porozmawiać z Saulem; musiałem usłyszeć, co sądzi, jakie ma uwagi co do spostrzeżeń Schneilów.A poza tym sprawiłbym mu niespodziankę.Bo na pamięć nauczyłem się tekstu tamtej pieśni i wyrecytowałbym mu ją w języku Macziguengów.Już wyobrażałem sobie jego osłupienie i serdeczny rechot.Odwiedzane przez nas plemiona znad górnego Marańonu i Moronacocha znacznie różniły się od plemion znad Urubamby i Madre de Dios.Aguarunowie utrzymywali kontakty z resztą Peru, a w niektórych z ich osad już na pierwszy rzut oka widoczne były skutki procesu metysażu.Shaprowie znajdowali się w większej izolacji, a do niedawna - przede wszystkim dlatego, że pomniejszali głowy - cieszyli się sławą porywczych, ale nie dostrzegano w nich żadnego z owych symptomów przygnębienia, moralnej zapaści, jakie przekazali nam Schneilowie w swym opisie Macziguengów.Gdy ponownie znaleźliśmy się w Yarinacocha, przed powrotem do Limy, ostatnią noc spędziliśmy z lingwistami.Było to spotkanie robocze, na którym pytano Matosa Mara i Juana Comasa o ich wrażenia z podróży.Po zebraniu zapytałem Edwina Schneila, czy moglibyśmy jeszcze porozmawiać.Zaprowadził mnie do swego domu.Jego żona zaparzyła herbaty.Mieszkali na skraju osady, tam gdzie kończył się Instytut, a zaczynała selwa.Jednostajne, harmonijne, miarowe cykanie owadów dochodzące zewsząd, stanowiło tło muzyczne dla naszej długiej rozmowy, w której co jakiś czas brała również udział pani Schneil [ Pobierz całość w formacie PDF ]