[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłem jak znieczulony.A kiedy się obudziłem, on już oczywiście odszedł.Żeby uniknąć rozmowy ze mną i spojrzenia mi w twarz.- Ile lat mógł mieć? - wydobyłem z siebie głos z ogromnym trudem, jakbym to ja mówił przez całą noc.Edwin Schneil wzruszył ramionami.- A któż to wie - westchnął.- Zdążył już pan pewnie zauważyć, jak trudno jest odgadnąć ich wiek.Oni sami nie wiedzą, nie liczą tego tak jak my, a poza tym bardzo szybko osiągają ten średni wiek.Wiek maczigueński, powiedzmy.Ale pewnie był młodszy ode mnie.W pańskim wieku, chyba, może trochę młodszy.Zakasłałem bez żadnej potrzeby, chcąc jedynie pokryć narastający niepokój.I nagle poczułem, jak ogarnia mnie dzikie, niepohamowane pragnienie, żeby natychmiast zapalić papierosa.Jakby wszystkie pory ciała rozwarły się nagle, żądając zachłyśnięcia się kłębem dymu, zaciągnięcia się tysiącem kłębów.Przed pięciu laty zapaliłem ostatniego, jak mi się wówczas zdawało, papierosa i byłem pewien, że na zawsze uwolniłem się od tytoniu, już od dawna drażnił mnie sam zapach papierosa i nagle, tutaj, nocą, w Nueva Luz, z nie wiem jakich tajemniczych głębokości, wyłoniła się przemożna, gwałtowna chęć palenia.- Dobrze mówił po maczigueńsku? - usłyszałem własny, cichutki głos.- Jak to dobrze? - zapytał Edwin Schneil.- No, mówił, gadał przez cały czas, nieustannie, bez przerwy, bez kropek.- Zaśmiał się nienaturalnie.- Tak jak gadają gawędziarze.Opowiadając wszystko, co się zdarzyło i co się jeszcze zdarzy.Był przecież tym, kim był.- Tak - powiedziałem.- Ale chodzi mi o to, czy po maczigueńsku dobrze mówił.Czy nie mógł być.?- Proszę? - zapytał Edwin Schneil.- Nie, nic - odparłem.- Głupstwo.Nic, naprawdę.Jeszcze jak przez sen, sądząc, że myślę wyłącznie o tnących mnie moskitach i komarach i o zapaleniu papierosa, musiałem zapytać Edwina Schneila, czując dziwny ból szczęk i języka, jakbym je miał osłabione od ciągłego gadania, kiedy to miało miejsce.„Och, ze trzy i pół roku temu”, odpowiedział.Spytałem, czy zdarzyło mu się go jeszcze słyszeć albo spotkać, albo czy dotarły jakieś wieści o nim, i usłyszałem, jak odpowiada „nie” na wszystkie trzy pytania: przecież jak mi wiadomo, to temat, przy którym Macziguengowie są mało rozmowni.Kiedy pożegnałem się ze Schneilami - spali w domu Martina - ruszyłem do chaty, gdzie rozwieszony był mój hamak, i obudziłem Lucha Llosę, żeby poprosić go o papierosa.„Od kiedy palisz?” - zdziwił się, niezgrabnie podając mi papierosa, wyrwany ze snu.Nie zapaliłem go.Przez całą długą noc trzymałem go w palcach, przytykałem do ust, naśladując gesty palacza, kołysząc się lekko w hamaku, słysząc miarowe oddechy Lucha, Alejandra i pilotów, słysząc cykanie lasu i czując, jak mijają, jedna za drugą, opieszałe, majestatyczne, nieprawdopodobne, przepełnione zgrozą sekundy.Do Yarinacocha wróciliśmy bardzo wcześnie.W połowie drogi musieliśmy nieoczekiwanie lądować, chroniąc się przed burzą.W maleńkiej osadzie Campów nad brzegami Urubamby spotkaliśmy amerykańskiego misjonarza, przypominającego jako żywo którąś z Faulknerowskich postaci opętanych jedną ideą, zuchwale upartych i przerażająco heroicznych.Od lat żył na tym odludziu z żoną i czeredą małych dzieci i wciąż jawi mi się w pamięci w strugach deszczu, energicznie wymachujący rękami, dyrygujący chórkiem Campów śpiewających hymny, które sam dla przykładu intonował, wydzierając się na całe gardło pod trzeszczącym od naporu ulewy i targanym przez wiatr daszkiem, który lada chwila mógł ulecieć.Dwudziestka Campów ledwo otwierała usta, sprawiając wrażenie, że nie wydają z siebie żadnych dźwięków, ale wpatrywała się w niego z ogromnym skupieniem, czujnie i z namaszczeniem, z jakim najpewniej Macziguengowie spoglądali na swych gawędziarzy.Kiedy ponownie wystartowaliśmy, Schneilowie zapytali mnie, czy dobrze się czuję.Odpowiedziałem, że doskonale, choć jestem trochę zmęczony, bo krótko spałem.W Yarinacocha szybko przesiedliśmy się do jeepa, który zawiózł nas do Pucallpy, by tam z kolei złapać lot do Limy.W samolocie Lucho zapytał: „Coś taki ponury? Co tym razem nawaliło?” Już chciałem mu się zwierzyć, skąd ta moja mrukliwość i lekkie otępienie, już otwierałem usta, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie dam rady.Za dużo tego jak na anegdotę; zbyt to nierealne i literackie, by mogło mieć pozory prawdopodobieństwa i zbyt poważne, żeby dowcipkować, jakby chodziło o zwykły i śmieszny przypadek.Znałem już przyczyny tabu.Znałem? Tak.Mogło tak być? Owszem, mogło [ Pobierz całość w formacie PDF ]