RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie mogłem z nim walczyć.- Obrzezany, Żyd, przecież panu mówiłem.Ja się nigdy nie mylę.Polak śmiał się.- Niech mu pan da dobrą nauczkę - powiedział na od­chodnym.Próbowałem jeszcze protestować, wyjaśniać, że byłem cho­ry i operowany jako dziecko, ale nie słuchali mnie i mówiłem tylko po to, by nie rozpaczać.W głosie tłumacza wyczuwałem niepokój.Oficer przerwał mu.- Zaraz przywrócimy mu pamięć - rzekł.Do pokoju weszli żołnierze l ustawiwszy się wkoło zaczęli mnie kopać i okładać pięściami.Oficer prowadził dalej prze­słuchanie tylko dla przyjemności bicia.Kazał ml położyć się na ławie i za każdym moim krzykiem mocniej chłostał mnie batem.Potem podniósł mnie, ciągnąc za włosy.- Podasz nazwiska partyzantów, których znasz, Żydzie.Powiesz nam, gdzie ukrywają się Żydzi.Zaprzeczyłem ruchem głowy.Znów szarpnął mnie za włosy.- Uparte Żydzisko.Skatowali mnie okrutnie.Gdy odzyskałem przytomność, leżałem na ziemi, w celi, miałem pokrwawioną twarz i plecy, całe ciało poznaczone siniakami.Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem.Leżałem wiec dalej nieruchomo, myśląc o moich najbliższych, wspominając całe swoje życie.Czy po to uciekłem z Treblinki, by zginąć w Zambrowie? Nie wiem, na jak długo zapadłem w meczący, pełen koszmarów sen.Obudziło mnie stukanie butów i głosy:- Wstawaj!W otwartych drzwiach stał oficer.Zdobywam się na wysi­łek, padam znów na ziemię, myślę o rowach w Treblince.Gry­zę się w policzki, stoję opierając się o ścianę.Widzę dwóch żołnierzy i oficera-tłumacza.Rozmawiają.Słyszę, jak tłumacz nalega:- Jeżeli zabijecie go tutaj, trzeba będzie go pochować.Naj­prościej byłoby zaprowadzić go tam.Wchodzi do celi, krzyżuje mi ręce na plecach, na przeguby zakłada kajdanki i ściąga mi buty z nóg.- Ręczę, że nie ucieknie.Stojący wciąż w drzwiach oficer waha się chwilę, a następ­nie odchodzi.Ten tłumacz, człowiek w niemieckim mundurze, uratował mi życie.Wypchnął mnie na dwór, dwaj żołnierze wzięli mnie między siebie; było ciemno, spadł śnieg, szedłem z trudem, schylony, chwiejąc się za każdym krokiem.Zmierza­liśmy w stronę wsi.Tłumacz szedł za mną.Odwróciłem się.- Czy chrześcijanin, człowiek, pozwoli mi zginąć?- Nie mogę zrobić nic więcej.Mówił szybko, po cichu, przejęty, ze spuszczonymi oczami, obawiając się niewątpliwie podejrzliwości obu żołnierzy, któ­rzy nie byliby w stanie pojąć, że oficer może prowadzić roz­mowę z Żydem.- Chcieli cię zabić.Idziesz do obozu.Stopy paliły mnie na śniegu.Musiałem koncentrować całą energię i wolę na jednym tylko zadaniu; wyciągnąć ze śniegu jedną nogę, potem drugą, nie ulec chęci położenia się; mu­siałem dojść do obozu o własnych siłach, bo wiedziałem, że żołnierze nie zadadzą sobie trudu, by mnie tam zaciągnąć ży­wego.Czułem potrzebę mówienia.Nabrałem w piersi tchu, aż myślałem, że pęknie mi serce.Zabolał mnie żołądek.- Wysłuchaj mnie, oficerze, jesteś przecież człowiekiem! Uratowałeś mi życie, wysłuchaj mnie!Słyszałem odgłos jego kroków na śniegu.Nie odezwał się.- Musisz się dowiedzieć, usłyszeć o Treblince.Mówiłem przy akompaniamencie skrzypienia śniegu pod jego butami, urywając w pół słowa, w pół zdania, gdyż brako­wało mi tchu.Zobaczyłem światła, zasieki wokół dużego budynku, przypominającego koszary, i obóz w Zambrowie.Pod­szedł do nas strażnik.- Macie następnego! - rzucił jeden z eskortujących mnie żołnierzy.- Mogliście go sobie zatrzymać.Zbliżył się tłumacz.Zdjął mi kajdanki l nagle mocno uści­snął mi dłonie.- Uciekaj - szepnął.- Uciekaj.Strażnik wrzasnął.- Biegiem, Żydziaku, jest zimno, czy chcesz, żebym cię rozgrzał?Puściłem się pędem; żołnierze śmieli się z moich niezdar­nych ruchów, ale nie upadłem; wszędzie byli jeszcze ludzie, którzy zachowali swoje człowieczeństwo, niektórzy nosili mundury oprawców.Również dla nich trzeba oprzeć się po­kusie śmierci i walczyć dalej.Krzycząc i śmiejąc się jednocześnie strażnik skierował mnie do baraku na podwórzu.Uderzył kolbą w drzwi:- Do pana, doktorze Menkes, jeden z pana braciszków.Wszedłem.Doktor należał do uprzywilejowanych więź­niów, których Niemcy tolerują przez pewien czas, gdyż są im potrzebni.Doktor Menkes, wypielęgnowany tłuścioch, miał zleconą opiekę lekarską nad obozem w Zambrowie.Gdy rozebrałem się z trudem, zaczął powoli smarować mi plecy jakąś maścią; drżałem z bólu, z zimna, ze zmęczenia.-Skąd jesteś?Dotyk jego rąk był delikatny.Zacząłem mówić o Warsza­wie, o Treblince, i jeszcze o Treblince.- Wstawaj.Ubieraj się.Ton jego głosu zmienił się, był teraz agresywny.- Jeśli piśniesz w obozie słowo tej propagandowej gadki, potrafię zmusić cię do milczenia.Wypchnął mnie z pokoju, powtarzając, że mam milczeć.Wypędził mnie, jakbym był nosicielem jakiejś zarazy.Gdy znalazłem się Już w ciemnościach, na dworze, zawołał mnie i wręczył parę starych domowych pantofli.- To wszystko, co posiadam - rzekł już bez gniewu, niemal serdecznie.- Zobaczysz - dodał.- Tu nie jest tak źle, jak myślisz.Bę­dziesz trzymał język za zębami, żeby nie przysparzać nam kłopotów.Ich gniew skrupiłby się na nas wszystkich.Możesz mi wierzyć, że do tego nie dopuszczę.Śnieg stwardniał.Z trudem wsunąłem spuchnięte stopy do kapci, zmęczenie utrudniało mi ruchy, moje ciało było jedną piekącą raną.Jak mówić dalej i po co? Menkes odpro­wadził mnie do baraku.- Pamiętaj! - powtórzył.Nigdy nie zapomnę zaślepienia większości, tchórzostwa nie­których i zręczności, z jaką kaci wykorzystywali strach, chęć życia, dobroć, egoizm.Nie zapomnę tej długiej, ciemnej sali, gdzie ludzie bili się, by spać jak najdalej od wejścia, przy któ­rym stanąłem.Nikt nie potrzebował wyjaśniać mi, dlaczego: tu także, jak w Treblince, Niemcy przychodzili co noc po kontyn­gent ludzki.Biada tym, którzy znaleźli się najbliżej.W za-mbrowskim obozie obchód robił osobiście komendant Bloch ze swym olbrzymim owczarkiem, którego sierść jeżyła się na wi­dok więźnia.Bloch wchodził do baraku jak wszechwładny, okrutny bóg i wśród grobowego milczenia wybierał jednego z więźniów, trącając go nogą.- Zimno ci, Żydzie? Ciepło ci?Odpowiedź nie miała znaczenia.Więzień wiedział, że to kres jego życia: wyjdzie, żeby się trochę „rozgrzać" lub „ochło­dzić", i więcej nie wróci.Jednak rano, gdy drżąc z zimna sta­liśmy na placu apelowym, chłostani wiatrem, który sypał nam śnieg prosto w oczy, komendant Bloch, przechadzając się przed szeregami ze swym nieodłącznym psem, gotowym w każdej chwili rzucić się na któregoś z nas, mówił:-Żydzi z zambrowskiego getta, nie lękajcie się niczego.Zależy mi na was, Żydzi.Muszę zachować was zdrowych i ca­łych.Wymienimy was na Niemców, mieszkających w Stanach Zjednoczonych.Ale uwaga! Wymagam od was posłuszeństwa, bezwzględnego posłuszeństwa.I ci ludzie wierzyli jego deklaracjom, choć co noc po wyj­ściu Blocha z baraku słyszeli strzały, choć widzieli niejedne­go więźnia, który skulony, tarzając się po ziemi usiłował obronić się przed rozwścieczonym psem komendanta.Zrozu­miałem, że dla niektórych ludzi, może dla większości, naj­większą udręką jest poznanie prawdy.Pierwszego wieczoru zabrakło mi sił, by walczyć o życie.Ległem koło drzwi baraku i nie byłem w stanie iść ani kroku dalej.Narażałem się na śmierć: niech mnie wreszcie zabierze.Przez cały dzień ocierałem się o nią tak blisko, wymykałem się tak często, że przestałem się jej bać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl