RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Brutalność i arbitralność technicznych rozwiązań zostały złago­dzone i upiększone tropikalnymi roślinami, z jakimi dotychczas Valentine się nie zetknął.U podnóży każdego pomostu rosły gęste rzędy drzew o rozłożystych koronach i splecionych gałęziach tworzących do­skonale chroniące przed słońcem osłony.Po ścianach pomostów spły­wały kaskady bujnej winorośli.Na obrzeżach szerokich ramp, prowa­dzących z poziomu ulic do wyższych pomostów, stały betonowe doni­ce szczelnie wypełnione kępami krzewów o wąskich i ostrych liściach, poznaczonych zadziwiającymi plamami kolorów - bordo, kobalt, cy­nober, szkarłat, indygo, topaz, szafir, bursztyn, jadeit - przemiesza­nych ze sobą w nieregularne wzory.A na wielkich publicznych placach miasta prezentowały się okazale niesamowite ogrody słynnych roślino-stworów, które w stanie dzikim rosły kilkaset mil stąd, na południo­wym, wypalonym słońcem wybrzeżu, zwróconym twarzą ku odległe­mu, pustynnemu Suwaelowi.Te rośliny - a były roślinami, skoro odży­wiały się przez fotosyntezę i spędzały życie zakorzenione w jednym miejscu - miały ramiona, które poruszały się, zwijały i chwytały, miały oczy, które patrzyły, rurkowate ciała, które kołysały się i falowały, i cho­ciaż czerpały wystarczające ilości pożywienia ze światła i wody, były zdolne do pożarcia każdego małego stworzenia, nierozważnego na ty­le, aby znaleźć się w zasięgu ich ramion.Rosły w efektownie zaplanowanych skupiskach, otoczone niskimi kamiennymi murkami służący­mi i jako ozdoba, i jako ostrzeżenie, można je było spotkać w Stoien na każdym kroku.Jedne wysokie i cienkie, inne niskie i baniaste, jeszcze inne krzaczaste i kanciaste, ale wszystkie nieustannie się poruszały, re­agując na najlżejszy podmuch wiatru, na zapachy, nagłe okrzyki, na głosy swoich opiekunów i różne inne podniety.Valentine przyznawał, że są w równej mierze złowieszcze, co fascynujące.Zastanawiał się gło­śno, czy nie dałoby się przenieść paru na Górę Zamkową.- Dlaczego nie? - odrzekła Carabella.- Jeśli można je utrzymać przy życiu i wystawiać na pokaz w Pidruid, musi się znaleźć jakiś spo­sób, aby się zaaklimatyzowały na Zamku Lorda Valentine'a.Valentine skinął głową.- Wynajmiemy w Stoien właściwych opiekunów, dowiemy się, co one jedzą, i załatwimy regularną dostawę pożywienia.Sleet otrząsnął się.- Patrząc na te stwory dostaję gęsiej skórki, mój panie.Naprawdę uważasz, że są piękne?- Może nie tyle piękne, co interesujące - odpowiedział Valentine.- Czy to samo myślisz o żarłocznych roślinach?- Żarłoczne rośliny, a jakże! - wykrzyknął Valentine.- Tych też trochę sprowadzimy na Zamek!Sleet jęknął głucho, lecz Valentine nie zwrócił na to uwagi.Jego twarz rozbłysła entuzjazmem.Biorąc Sleeta i Carabellę za ręce, po­wiedział:- Każdy Koronal zwykł był coś dodawać do Zamku: obserwato­rium, bibliotekę, przedmurza, blanki, zbrojownię, salę bankietową, pokój wypełniony trofeami.Przez kolejne rządy Zamek rozrastał się, zmieniał, stawał się bogatszy i coraz bardziej zawiły.Za krótkich dni mojego panowania nie miałem czasu, aby pomyśleć, co mógłbym do­rzucić od siebie.Posłuchajcie: który Koronal zwiedził Majipoor tak dokładnie jak ja? Który odbył tak dalekie i burzliwe podróże? Aby upamiętnić swoje przygody, zgromadzę wszystkie spotkane po dro­dze cuda, żarłoczne rośliny i roślinostwory, i drzewa pęcherzowe, i jedno albo dwa drzewa dwikka, niezłych rozmiarów, aleję ognistych palm i wrażliwce, i śpiewające paprocie.Teraz na Zamku jest tylko mała plantacja roślin w szklarniach, założona przez Lorda Confalume'a.Ja zrobię okazały ogród.Ogród Lorda Valentine'a! Co wy na to?- To będzie cudowne, mój panie - powiedziała Carabella.- Nie sądzę, abym chciał spacerować wśród żarłocznych roślin nawet w ogrodzie Lorda Valentine'a i nawet za trzy księstwa czy za do­chody z Ni-moya i Piliploku - zauważył kwaśno Sleet.- Zwolnimy cię ze spacerów w ogrodzie - zaśmiał się Valentine.Ale może nie być ani spacerów w ogrodzie, pomyślał, ani nawet samych ogrodów, jeśli Valentine znów nie zamieszka na Zamku Lor­da Valentine'a.Przez nie kończący się tydzień próżnował w Stoien, czekając, aż Asenhart uzupełni zapasy.Trzy statki miały udać się w drogę powrotną na Wyspę, unosząc towary zakupione na tamtejszy użytek; cztery pozostałe miały płynąć dalej jako potajemna eskorta Valentine'a.Pani wyposażyła go w ponad setkę doborowej straży przy­bocznej pod dowództwem groźnej hierarchini Lorivade.Nie byli to prawdziwi wojownicy, ponieważ na Wyspie Snu nie było się przed kim bronić od czasu ostatniego ataku Metamorfów sprzed tysięcy lat, lecz grupa odpowiedzialnych i nieustraszonych mężczyzn i kobiet, wier­nych Pani, a teraz gotowych oddać życie za słuszną sprawę, jaką było zaprowadzenie ładu w królestwie.Oni stanowili rdzeń osobistej ar­mii, którą organizowano na Majipoorze po raz pierwszy od pradaw­nych czasów.W końcu flotylla była gotowa do drogi.Statki udające się na Wy­spę wypłynęły pierwsze ciepłym świtem Dnia Drugiego, biorąc kurs na północny zachód.Pozostałe odczekały do popołudnia Dnia Morza i ruszyły w ślad za nimi, ale po zapadnięciu ciemności skierowały dzio­by na wschód, do Zatoki Stoien.Półwysep Stoienzar, długi i wąski, wystawał niczym kciuk z olbrzy­miej pięści Alhanroelu.Po jego południowej stronie panowały upały nie do zniesienia, a na porosłym dżunglą, rojącym się od owadów wy­brzeżu przysiadło zaledwie kilka osad.Przeważająca część ludności półwyspu zamieszkiwała brzegi zatoki, na których co każde sto mil przysiadło większe miasto, nie mówiąc już o niemal nieprzerwanym ciągu rybackich wiosek, nadmorskich kurortów i okręgów rolniczych.Rozpoczynało się właśnie lato i nad ciepłymi, nieruchomymi wodami zawisła ciężka fala upałów.W celu dalszego zaprowiantowania flotylla zatrzymała się na jeden dzień w Kircidane, gdzie brzeg zaczynał skrę­cać na północ, i ruszyła w dalszą drogę do Treymone.Valentine spędzał teraz wiele spokojnych godzin zamknięty w swojej kajucie, wypróbowując diadem, który otrzymał od Pani [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl