[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Silnik natychmiast zgasł.Wszedłem na zwał.Skuter musiał przekręcić się w powietrzu, bo wylądował na Pedersonie, przygniatając go swoim ciężarem.Lód pękł, ale się nie zapadł - wokół zwłok i maszyny powstało płytkie, nieckowate zagłębienie.Powoli wypełniała je woda, zatapiając i skuter, i Pedersona.Spadła mu czapka i jego siwawe włosy unosiły się w lodowatej wodzie niczym pęk rozplecionych sznurków.Ale szalik wciąż przywierał do twarzy jak szczelny knebel.Skuter przygniótł mu jedną rękę.Druga była odrzucona na bok, jakby starzec umarł, próbując zrzucić z siebie miażdżące brzemię.Kilka minut później nadjechał od wschodu Jakub.Wyhamował, wskoczyłem do samochodu.Gdy odjeżdżaliśmy, spojrzałem za siebie, na most.Ciało Pedersona było stamtąd ledwo widoczne i przypominało pomarańczowa plamkę na białym, zaśnieżonym lodzie.Drugi raz tego dnia przejeżdżaliśmy obok jego farmy.Collie znowu zaszczekał, lecz tym razem Mary Beth zwinięty w kłębek na tylnym siedzeniu nie zareagował.Miałem rację: z komina biła w niebo smużka dymu, co oznaczało, że żona starego siedzi w saloniku i grzejąc się przy ogniu, czeka na powrót męża.Ścisnęło mnie w piersi.Gdy mijaliśmy miejsce, gdzie lis przebiegł nam drogę, Jakub gwałtownie wciągnął powietrze.- Jezus Maria.- wymamrotał.Spojrzałem w okno.Ślady, wszędzie ślady: moje, Jakuba, Lou, tropy psa, tropy lisa.W zbitym śniegu na poboczu, tam, gdzie brat zaparkował swoją półciężarówkę, ziała wielka wyrwa, a drogę przecinały koleiny wyżłobione przez płozy skutera.Nie, nie sposób było tego nie zauważyć.Znikające w głębi lasu ślady zbiegały się ku sobie, tworząc wielką strzałę, która wskazywała sad Andersa, gdzie spoczywał wrak samolotu.Jakub znowu zaczął płakać.Płakał cicho, cichuteńko.Po policzkach spływały mu łzy, wargi lekko drżały.Usiłowałem nad sobą zapanować i mówić bardzo spokojnie.- Wszystko będzie dobrze, Jakub.Niedługo spadnie śnieg.Jak tylko spadnie, ślady znikną.Nie odpowiedział.Zaczął wydawać z siebie krótkie, urwane i zduszone odgłosy, jakby dostał czkawki.- Przestań.Idzie jak po maśle.Wywiniemy się z tego.Otarł policzki.Pies wyciągnął łeb i w geście pocieszenia chciał zlizać mu łzy z twarzy, ale brat go odepchnął.- Wszystko gra - powtórzyłem.- Wybrniemy z tego.Oby tylko zaczęło padać.Głęboko odetchnął.I kiwnął głową.- Nie możesz tak reagować, Jakub.Wpadniemy tylko wtedy, gdy któryś z nas rozklei się i pęknie.Za wszelką cenę musimy zachować spokój.Znowu kiwnął głową.Oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte.- Musimy nad sobą panować - dodałem.- Jestem po prostu zmęczony, Hank - wychrypiał ledwo słyszalnym szeptem.Spojrzał w okno, szybko zamrugał.Z nosa krew przestała mu lecieć, ale nie starł ciemnobrązowej smugi na górnej wardze; wyglądał jak gruby Charlie Chaplin.- Późno położyłem się spać i jestem zmęczony, to dlatego.Kazałem Jakubowi objechać park i do miasta wracaliśmy Taft Road, wzdłuż północnej granicy lasu.Od strony północnej park wyglądał dokładnie tak samo jak od południowej.Rósł tam tylko las: jawory, klony, buki, trochę świerków i sosen; od czasu do czasu między pniami drzew prześwitywała krzywa brzoza.Niektóre sosny były wciąż przyprószone śniegiem z wtorkowej burzy.Tu i ówdzie dostrzegałem ptaki skaczące po nagich gałęziach, lecz zwierząt nie widziałem żadnych: ani dzikich królików, ani jeleni, ani szopów, ani nawet lisów.Ilekroć pomyślałem, że tam, w odległym sadzie, leży samolot z trupem pilota i torbą pieniędzy na pokładzie, że w lodowatych wodach Anderson Creek po drugiej stronie parku spoczywają zwłoki Dwighta Pedersona, którego własnoręcznie udusiłem, ogarniało mnie dziwne uczucie.Nigdy nie przypuszczałem, że Jakub i ja jesteśmy zdolni do przemocy.Owszem, w szkole mój brat często wdawał się w bójki, ale tylko wtedy, gdy złośliwi koledzy przyparli go do muru, gdy nie miał wyboru i musiał odpowiedzieć ciosem na cios.Nie należał do krasomówców, nie umiał razić słowem, więc raził rękami i nogami, lecz rezultaty były równie żałosne.Nie potrafił walczyć, nigdy nie zdołał wykrzesać z siebie choćby pozornej chęci sprawienia przeciwnikowi bólu: bez względu na to, jak wielka przepełniała go wściekłość, zawsze się powstrzymywał, zawsze unikał bezpośredniego starcia, jakby się bał zranić walczącego z nim chłopaka, dlatego oznaki dławiącej go furii były jeszcze bardziej groteskowe, a styl walki jeszcze zabawniejszy, żywcem przeniesiony z niemego filmu.Niezdarnie wymachiwał rękami, jakby pływał, nigdy nie zaciskał pięści, łzy ściekały mu po policzkach, a tamci śmiali się z niego, drwili i wyzywali.Temperament odziedziczyliśmy po ojcu, zatwardziałym pacyfiście, który nie chciał nawet hodować krów - ani krów, ani świń, ani drobiu - bo nie zniósłby myśli, że prędzej czy później będą musiały pójść pod nóż [ Pobierz całość w formacie PDF ]