RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zatem prowadźcie je pospiesznie.I odszukajcie legowisko.- Tak jest, sir.Czy mogę odejść, sir?- Oczywiście.Ale oczekuję postępów jeszcze dziś wieczorem.Zrozumiano?Właściwie dlaczego wątpię w istnienie legowiska? - zastanawiał się Vimes, wychodząc na zatłoczony plac.Bo ten smok nie wyglą­dał na rzeczywistego, ot co.A jeśli nie jest rzeczywisty, to nie musi się zachowywać zgodnie z naszymi oczekiwaniami.Jak mógł wyjść z zaułka, do którego nie wchodził?Kiedy wykluczy się niemożliwe, to, co pozostanie, choćby cał­kiem nieprawdopodobne, musi być prawdą.Problem tkwił w usta­leniu, co jest niemożliwe.Tak, na tym polega cała sztuka.Był też interesujący przypadek orangutana podczas nocnej zmiany.***W ciągu dnia w Bibliotece panował ruch.Vimes przesu­wał się nieśmiało między półkami.Zgodnie w prawem, mógł wejść do każdego miejsca w całym mieście.Ale Uni­wersytet utrzymywał, że podlega prawu taumaturgicznemu.Kapi­tan uważał, że nierozsądnie jest przysparzać sobie wrogów, z który­mi człowiek miał szczęście, jeśli kończył spór w tej samej tempera­turze ciała, nie mówiąc nawet o tym samym kształcie.Znalazł bibliotekarza zgarbionego za biurkiem.Małpa spojrza­ła na niego wyczekująco.- Jeszcze jej nie znaleźliśmy.Przykro mi - powiedział Vimes.-Prowadzimy śledztwo.Ale mógłbyś nam trochę pomóc.- Uuk?- To jest biblioteka magiczna, prawda? Znaczy, te książki są tak jakby inteligentne, zgadza się? Pomyślałem sobie, że gdybym to ja dostał się tutaj nocą, zaraz podniosłyby alarm.Ponieważ mnie nie znają.Ale gdyby znały, pewnie by im to nie przeszkadzało.Czyli ten, kto zabrał książkę, musi być magiem.A w każdym razie kimś, kto pracuje na Uniwersytecie.Bibliotekarz rozejrzał się nerwowo, po czym złapał kapitana za rękę i pociągnął do niszy za regałami.Dopiero wtedy kiwnął głową.- Ktoś, kogo znają?Wzruszenie ramion i ponowne skinienie.- Dlatego przyszedłeś do nas, tak?- Uuk.- A nie do senatu Uniwersytetu?-Uuk.- Domyślasz się, kto to może być?Bibliotekarz wzruszył ramionami po raz kolejny - gest wiele znaczący dla ciała, które w zasadzie jest workiem zawieszonym na pa­rze łopatek.- To już coś.Daj znać, gdyby zdarzyło się jeszcze coś niezwy­kłego.- Vimes zerknął na rzędy książek.- To znaczy dziwniejszego niż zwykle - dodał.-Uuk.- Dziękuję.Przyjemnie jest spotkać obywatela, który pomoc Straży uważa za swój obowiązek.Bibliotekarz dał mu banana.Kiedy znalazł się na zatłoczonej ułicy, Vimes poczuł dziwne podniecenie.Stanowczo coś wykrył.Jakieś drobnostki, kawałki ukła­danki.Żaden z nich nie miał wielkiego sensu, ale wszystkie suge­rowały jakiś szerszy obraz.Teraz musiał tylko znaleźć kawałek na­rożny, a przynajmniej jakiś z brzegu.Był prawie pewien, że to nikt z magów, chociaż bibliotekarz miał chyba inne zdanie.W każdym razie nie porządny, zawodowy mag.Takie rzeczy nie były w ich stylu.Była też, naturalnie, sprawa legowiska.Rozsądek sugerował za­czekać i przekonać się, czy wieczorem smok znowu nadleci.A jeśli tak, to skąd.To wymagało jakiegoś punktu obserwacyjnego, gdzieś wysoko.Czy istnieje jakiś sposób wykrywania smoków? Obejrzał wy­krywacze Gardło Sobie Podrzynam Dibblera - składały się głównie z kawałka drewna na metalowym pręcie.Kiedy drewno całkiem się spali, smok jest blisko.Jak wiele urządzeń Gardła, wykrywacz był całkowicie skuteczny na swój niezwykły sposób, a równocześnie ab­solutnie bezużyteczny.Musi być inny sposób znalezienia bestii, niż czekać, aż popa­rzy człowiekowi palce.***Zachodzące słońce zawisło nad horyzontem niby lekko ścięte żółtko.Nawet w spokojnych czasach dachy Ankh-Morpork zawsze ozdabiały piękne gargulce.Teraz dachy pokrywały najbardziej upior­ne twarze, jakie widziano poza drzeworytami traktującymi o zagroże­niach pijaństwem wśród klas kupujących.Wiele z tych twarzy umoco­wanych było do ciał ściskających rozmaitą przerażającą broń, od wie­ków przekazywaną z pokolenia na pokolenie, często z użyciem siły.Ze swego stanowiska na dachu Strażnicy Vimes widział magów na dachach Uniwersytetu i grupy czekających na okazję poszukiwa­czy skarbów z łopatami w pogotowiu.Jeśli smok istotnie miał gdzieś w mieście swoje leże, to jutro będzie musiał spać na podłodze.Gdzieś z dołu dobiegało wołanie Gardło Sobie Podrzynam Dib­blera albo któregoś z jego kolegów, sprzedającego gorące kiełba­ski.Vimesa ogarnęła słuszna duma.Można przecież być dumnym z obywateli, którzy w obliczu katastrofy myślą o sprzedawaniu kieł­basek jej uczestnikom.Miasto czekało.Błysnęły pierwsze gwiazdy.Colon, Nobby i Marchewa także siedzieli na dachu.Colon był ponury, ponieważ kapitan nie pozwolił mu zabrać łuku i strzał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nvs.xlx.pl